Strona:Karol May - Ku Mapimi.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ah tak. Jakże to?
— Część naszych ludzi ma się tam zakwaterować.
— Hm — mruknął Cortejo. — I wy także?
— Tak jest.
Cortejo zamilkł, patrząc przed siebie. Rotmistrz zapytał po chwili:
— O czem myślicie, sennor?
— O pokładach rtęci — uśmiechnął się Cortejo.
— Czy chcielibyście je sprzedać? — zapytał szybko Verdoja.
— Chcę naprzód wiedzieć, ile mi zapłacicie.
— Hm, niewiele. Mało tam pastwisk, a tych najbardziej potrzebuję.
— Nie przystępujcie do rzeczy jak handlarz, który umyślnie gani to, co chce kupić. Znamy się przecież oddawna i sądzę, że możemy mówić otwarcie. A więc...
— Mało tam, jak mówiłem, pastwisk. Okolica składa się ze stromych, nagich wzgórz i głębokich wąwozów o skąpej roślinności; ponieważ jednak leży w mojem sąsiedztwie, mógłbym ofiarować dziesięć tysięcy pesów.
Cortejo uśmiechnął się pogardliwie:
— Zdałby się wam tysiąckrotny rozum.
— Dlaczegóż to mówicie?
— Przecież hrabia Rodriganda kupił tę posiadłość za okrągłe sto tysięcy pesów. A dziś warta przynajmniej cztery razy tyle.
— O to możnaby się jeszcze spierać.
— A jeżeli moje przypuszczenia słuszne i obok rtęci znajdą się tam szlachetne kruszce, miljon pesów byłby sumą zbyt małą, gdyż sama renta wyniosłaby wtedy setki tysięcy.

45