Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Aha. Więc żąda jeszcze czegoś ponadto?
— Tak. Judyty.
— Do kata! Można im obojgu powinszować. Czego jeszcze wymaga?
— Czegoś, co pana bardzo zaciekawi. Żąda, abym mu wydał sennora.
— Tego pan nie uczyni, master, — krzyknął przestraszony. — Nie masz prawa!
— Czy mam, czy nie mam, — to obojętne. Biorę je sobie. Aby jednak nie obciążyć niczem sumienia, puszczę cię i pozwolę uciec. Oczywiście, natychmiast schwyci pana Indjanin.
— Nie jesteś człowiekiem, jeno djabłem! Mógłby pan swoją zemstę ograniczyć do krzywd, któreś nam już wyrządził.
— Nam? Cóż to znaczy?
— Mojemu bratu. Unieszczęśliwiłeś go, zapędzając do portu Edwarda.
— Ah, to ten gracz, który w forcie Uintah zastrzelił oficera i dwóch żołnierzy? To pański brat? Takie pokrewieństwo nie uspasabia mnie zbyt przychylnie dla pana.
— Niech pan jednak pomyśli, że brat mój nie spocznie, dopóki nie pomści naszej wspólnej krzywdy.
— Nie lękam się jego zemsty; zresztą wszelki ślad po nim zaginął.
— Zdaje się panu. Brat mój jest niedaleko i czuwa.
— Gdzie?
— Nie powiem tego, naturalnie. Nikt oprócz mnie o tem nie wie.
— Oprócz pana i jeszcze dwóch ludzi.

66