Strona:Karol May - Klęska Szatana.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sobie przy świetle dziennem. — Tymczasem posilimy się, poczem wyjdę na zwiady.
— Czy Old Shatterhand zabierze mnie ze sobą?
— Nie. Z przyjemnością zabrałbym cię, lecz musisz zostać przy koniach.
— Tu stoją bezpiecznie. Nie znajdą ich Yuma.
— Istotnie, ale konie nie są obeznane z miejscem. Zlęknione są, tylko przy naszym boku zachowują się spokojnie. Jeśli je pozostawimy w mrokach, możemy po powrocie znaleźć rumaki w przepaści.
Chłopiec musiał zostać. Po spożyciu owocowej wieczerzy ruszyłem na zwiady. Niewiele spodziewałem się odkryć w takich ciemnościach. Dobrnąłem do północnego kantu skały i usiadłem na kamieniach, czekając, aż gwiazdy rozbłysną jaśniej.
Siedziałem godzinę. Dookoła panowało głuche milczenie. Gwiazdy, dotychczas blade, roziskrzyły się jarko. Zamierzałem już powstać i pójść naprzód, gdy rozległy się wpobliżu czyjeś kroki. Przypuszczając, że nadchodzący przejdzie koło mnie, schroniłem się za głazem. Po chwili ujrzałem Indjanina, który przystanął wpobliżu mego ukrycia i wzrokiem powiódł dokoła. Nie widząc nikogo, westchnął, zbliżył się jeszcze bardziej i usiadł na kamieniu, w odległości trzech kroków ode mnie.
To było fatalne, fatalne w najwyższym stopniu. Kamienie były tak rozstawione, że niesposób wycofać się bez szmeru. Nie pozostawało mi nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać na jego odejście.
Uff! — zawołał po długiej pauzie Indjanin stłumionym głosem. Podniósł się z kamienia i podążył parę kroków naprzód. Ktoś nadchodził — to była Żydówka.

13