Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   57   —

— Ja też nie potrzebuję pańskiej pomocy; będę tylko bardzo wdzięcznym, jeżeli zechcesz pan ponieść mój sztucer.
— Postanowiłem sobie nie dotykać tego paskudnego narzędzia, ale jeśli inaczej być nie może, to dawaj go pan, cóż robić.
Pomógł mi wziąć zemdlonego na ręce i razem zeszliśmy w dolinę.
— Gdzie go pan położysz? — zapytał.
— Tutaj, nigdzie. Muszę go zanieść do strumienia, obok którego przechodziliśmy, drapiąc się za kozami.
— Prawda! A nasze kozy?
— Nie kłopoczmy się o nie — jutro każemy je przynieść.
— To dobrze. A więc w drogę.
Do strumienia było już niedaleko, wkrótce więc przybyliśmy nad brzeg czystej jak kryształ i jak kryształ chłodnej wody. Tutaj złożyłem ciągle zemdlonego Chińczyka na ziemi, odsunąłem rękaw i zastosowałem okłady z zimnej wody, aby choć cokolwiek usunąć opuchnięcie.
Biedak ocucił się tymczasem i słabym głosem poprosił pić. Napełniłem skórzany kubek i podałem mu, poczem wydobyłem nasze zapasy, którymi podzieliliśmy się sumiennie. Młody Chińczyk jadł z bezwiedną chciwością, wskazującą, że oddawna już musiał nie mieć nic w ustach.