Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   107   —

siedzieli jak zahipnotyzowani, bonza zaś cofnął się ku drzwiom i stamtąd patrzył na mnie szeroko otwartemi ze zdumienia oczami.
— Panie Charley! — zawołał kapitan, który rozsiadł się na niziutkiem krzesełku. — Jest mi tutaj tak dobrze, że ani myślę się ruszyć. Graj pan dalej.
Teraz wziąłem do ręki skrzypce, nastroiłem je również i zagrałem najpierw jakiś chorał, potem pieśń bez słów, aż wreszcie jakiegoś mazura, który tak się podobał kapitanowi, że aż mimowoli wybijał takt ręką i przytupywał z animuszem.
— Pysznie, doskonale, nieporównanie! — wołał przytem rozochocony. — To mi koncert, aż mnie zazdrość bierze, że nie mogę w nim przyjąć udziału.
— Owszem, możesz pan.
— Ja? W jaki sposób?
— Czy nie śpiewasz pan przypadkiem?
— Śpiewać? Tak, ale tylko jedną jedyną piosenkę. Za to śpiewam ją doskonale. Powiadam panu, że jak zacznę, to statek drży, maszty skrzypią, a moi chłopcy niemieją z zachwytu.
— Doskonale. Co to jest?
— To nasz narodowy hymn amerykański „yankee doodle.“
— Pysznie. Śpiewamy więc.