Strona:Karol May - Kara Ben Nemzi 3.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wierzę, bo działali w porozumieniu z przemytnikami. Nie mogliście oswobodzić się z więzów?
— Nie — rzekł bimbaszi. — Wysiłki moje okazały się daremne. Leżeliśmy tak bardzo długo, prawdopodobnie cały dzień. Kości nas rozbolały. Wreszcie usłyszeliśmy odgłos zbliżających się licznych kroków. Zdjęto nam opaski z oczu. Stało przed nami trzech ludzi; czwarty siedział na kamieniu. Jeden z trójki zapytał siedzącego, o czem rozmawiałem z Kepekiem. Powtórzył dosłownie treść rozmowy. Był to dowód, że nas podsłuchiwano.
— Czy pokój, w którym leżeliście, miał okna, lub jakieś otwory?
— Nie.
— W takim razie musiał być oświetlony. W jaki sposób?
— Zapomocą podziemnych lampek oliwnych. Gdym się podniósł, zauważyłem całą masę takich lampek obok bańki z oliwą.
— Możesz mi opisać ten pokój?
— Długi, wąski, niezbyt wysoki.

112