Strona:Karol May - Kara Ben Nemzi 1.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

moją opieką; do jutra rana nic się wam złego nie stanie.
— Nie ja, tylko wy macie słuszne powody do obawy. Pozostanę tutaj ze swą czarodziejską strzelbą. Kto nas obrazi jednem choćby słowem, temu wpakuję kulę w łeb. Powiedzcie teraz krótko, co postanowiła dżemma. Wypraszam sobie jednak przechwałki!
Postępek mój nie chybił celu; poznałem to po spojrzeniach nieprzyjaciół. Starcy znowu się naradzili. Czarownik przemówił do mnie zupełnie innym tonem, niż o dotychczas:
— Zgromadzenie postanowiło, co następuje. Na górze, u stóp ruin, żyją duchy, które nie chcą się usunąć z doliny. Z tymi duchami będziecie walczyć najbliższej nocy. Jeżeli dacie słowo, że nie uciekniecie, będziecie mogli pozostać u nas aż do wieczora już nie w roli jeńców. Po zachodzie słoń­ca udacie się na dziedziniec ruiny. Musicie tam rozpalić ognisko i czuwać do rana. Jeżeli rano zejdziecie żywi, odzyskacie wolność.
— To wszystko? — zapytałem.

61