Strona:Karol May - Kara Ben Nemzi 1.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

głosom eksplodującego prochu. Gromada jeźdźców chwilami się rozpraszała a chwilami znowu jechała falangą; oddział płynął raz w lewo, raz wbok, tworzył linje, koła, czworoboki lub zupełnie nieforemne figury. Nie trzeba chyba podkreślać, że konie cierpią przy tego rodzaju eskapadach i wychodzą z nich z pokaleczonemi ścięgnami. Z tego też względu jestem zasadniczym przeciwnikiem tych szaleństw i al’ab el barud, demonstracyjnej strzelaniny.
Wskutek opisanych przed chwilą popisów hipicznych, dotarliśmy nad rzekę trzy razy później, niż należało. Niestety, Beduini, jak wszyscy ludzie Wschodu, nie znają amerykańskiej maksymy: „time is money“. Na brzegu czekało kilku Haddedihnów, którzy ruszyli naprzód z prowiantem i koziemi skórami, by sporządzić tratwę.
Znowu ceremonja pożegnania. Musiałem się poddać konieczności. Popychano mnie i ściskano tak mocno, że w pewnej chwili poczułem obawę o całość swoich kości. Na szczęście, nic na ziemi nie trwa wiecznie, więc i pożegnanie się skończyło. Jeszcze raz uścisnęliśmy Karę. Rozstałem się z chłopcem serdecznie, lubo

107