— Tak, jest w domu.
— No, więc dobrze trafiłem.
Wyminął odźwiernego. Ten uchwycił trappera za rękę.
— Stój! Dokąd to?
— No, do niego, oczywiście!
— Do Jego Ekscelencji? Tak się nie idzie!
— Tak? Czemu nie?
— Czy oczekują pana?
— Nic o tem nie wiem.
— Więc musi pan obrać zwykłą drogę służbową.
— Drogę służbową? Cóżto znaczy?
— Musiałbym wiedzieć, w jakiej sprawie pan przychodzi. Czy to sprawa osobista, dyplomatyczna, czy jakaś inna?
— To właśnie jakaś inna.
— No, — rzekł odźwierny poważniej — jeśli pan myśli, że jestem od tego, aby wysłuchiwać kpin, to bardzo się pan myli. Jeśli pan przychodzi w jakiej innej sprawie, to zajdziesz gdzieś indziej!
Trapper skinął głową.
— Tak też sądzę. Nie mam zresztą czasu pana zajmować. Dowidzenia!
Ale zamiast się cofnąć, wszedł do wnętrza.
— Stój! — zawołał odźwierny. — Nie to miałem na myśli. Nie może pan iść tam!
— Dowiodę panu, że jest przeciwnie.
Mówiąc to, podniósł odźwiernego i postawił obok siebie. Ale nie postąpił jeszcze pięciu kroków, gdy odźwierny uchwycił go znów i zawołał:
Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/51
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
47