Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Istotnie? — zapytał zdumiony v. Winslow. — Mnie też. Przypuszczam, że treść obydwóch depesz była jednakowa. Ma pan chyba na myśli tego — tego łotra?
— Tego Ungera? Tak.
— Golzen depeszował, że chłystek jest znowu w Berlinie. Widział go wczoraj. Oczywiście, natychmiast wyruszyłem.
— Aby dotrzymać przysięgi?
— Tak. Zamsta za to! — pułkownik podniósł prawą rękę. Była także sztuczna.
Ravenow stuknął nogą.
— Kiedy myślę o tym ciosie, wpadam w istną furję. Młodość, bogactwo, świetna przyszłość! I oto przyszedł ten przeklęty człowiek i... Ach!
— A ja? — zapytał posępnie pułkownik. — Mogłem zostać jenerałem. Do pioruna, jest pan przecież w porównaniu ze mną godnym zadrości! Nie ma pan żony.
— Tak. Rozumiem. — Ravenow wybuchnął szyderczym śmiechem.
— Te przytyki wieczne. — Bez pensji! Drobny majątek! — Czasu miałem aż za wiele.
— Ja także. Dobrze go wykorzystałem.
— Ja niezgorzej. Codziennie po kilka godzin ćwiczyłem się w strzelaniu lewą ręką i twierdzę, że lepiej strzelam, niż poprzednio prawą.
— A ja lewą ręką władam szpadą doskonale. Jadę do Berlina, aby wyzwać Ungera.
— A ja jadę, aby go wysłać na tamten świat. Wyzwę tego łotrzyka i zastrzelę jak psa.

19