Strona:Karol May - Dżafar Mirza I.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łe pięć minut młodszy ode mnie! Będzie tu spokojnie czekał, aż powrócimy. No, nie traćmy czasu, bo zmrok zapada.
— Dobrze! Proszę pana, mr. Tim, pilnuj jeńca i nie opuszczaj tego miejsca aż do chwili naszego powrotu. Powierzam panu obydwie moje strzelby. Na zwiadach byłyby mi tylko zawadą.
Nie mówiąc słowa, Tim wziął niedźwiedziówkę i sztuciec. Oddaliłem się wraz z Jimem.
Podczas ostrej wymiany zdań między braćmi, zaczęło się powoli ściemniać. Nie trzeba więc już było czołgać się po ziemi i pełzać na brzuchu. Przebiegaliśmy od drzewa do drzew a w tym kierunku, skąd dochodziły głosy. Dotarliśmy bez żadnej przeszkody do urwistego brzegu rzeki, nie zauważywszy śladu Indjan. Powiedziałem: „dotarliśmy do urwistego brzegu“, gdyż dopiero po chwili ujrzeliśmy na dole niemal do dna wyschnięte łożysko rzeki.
Zapadł mrok. Mimo to dostrzegłem, że w miejscu, na którem stoimy, brzeg tworzy niejako stromy, urwisty cypel, który pod ciężarem ciał w każdej chwili spaść może na