Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  57   —

— Uff! — zawołał Winnetou, powstając szybko. — To nie są konie obce.
Old Shatterhand podniósł się także i potwierdził:
— Nie, to nasze konie. Ale skąd one się tutaj wzięły? Czy nie postawiliście przy nich warty, mr. engineer?
— Jeszcze nie.
— Dlaczego? Wszak was o to prosiłem! Jeśli się nie mylę, to wy zasunęliście drzwi, kiedy oddalaliśmy się od szopy?
— Uczyniłem to, dlatego sądziłem, że zbyteczne śpieszyć się ze strażą.
— Znajdujemy się na Zachodzie, gdzie nigdy nie należy zwlekać z ostrożnością!
— Może robotnik jaki, albo kto inny otworzył drzwi i konie pouciekały.
— Pouciekały? Były mocno przywiązane, sir! Ten ktoś nietylko otworzył drzwi, lecz i konie odwiązał, a postępek taki wydaje mi się co najmniej osobliwym! Pozwólcie nam, sir, tej latarni!
Słowa te zwrócone były do shopmana, który siedział za ladą. Nad nim wisiała latarnia, którą Old Shatterhand zdjął z gwoździa, zapalił i wyszedł razem z Winnetou. Wszyscy przyłączyli się do nich, powodowani ciekawością, a z nimi i metys, który nie wiedział nic oczywiście o tem, że jego dziadek ukradł przedtem obydwa konie.
Kare stały rzeczywiście na dworze i powitały swoich panów oznakami wielkiego rozdrażnienia. Parskały, machały ogonami, kręciły uszyma i wspinały się przedniemi nogami w górę, zupełnie jak psy, cieszące się widokiem swego właściciela. Old Shatterhand oświetlił je i zawołał z wielkiem zdumieniem:
— Do stu piorunów! Co to jest? Konie nie przyszły z szopy! Popatrzcieno, ile brudu i błota leży na ich grzbietach! Cwałowały widocznie zdaleka! Ale skąd i z kim?
— Z kim? — zapytał inżynier. — Z nikim, to oczy-