Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  272   —

z prochem i nabojami blizko ognia. My zgasimy ogień i zabrawszy rzeczy, odjedziemy, a wy możecie pozostać, albo odejść, jak wam się spodoba.
Czarny Mustang był przekonany, że wygrał już całą sprawę i tryumfował w głębi duszy. Biali zaś byli tego zdania, że udało im się szczęśliwie zażegnać grożące im niebezpieczeństwo, a tymczasem byliby bez ratunku zginęli, gdyby się było nie stało coś, co zniweczyło podstępny plan Komańcza. Oto doleciał ich odgłos jakiegoś spadającego przedmiotu, a w tej samej prawie chwili uderzyło w bezpośredniem pobliżu ciało ludzkie o grunt skalisty. Blask ognia padał aż na to miejsce i dzięki temu ujrzano, że to był Indyanin.
— Uff, uff! — zawołał wódz z przestrachu. — Ten nieostrożny człowiek wychylił się zanadto poza krawędź Estrecha i runął! Ciało jego....
Wtem przestał mówić, gdyż w tej chwili trzasnął drugi Indyanin sobą o ziemię, a zaraz po nim trzeci. Biali odsunęli się w przerażeniu, Mustang zaś stanął zakłopotany w najwyższym stopniu, nie mogąc sobie w żaden sposób wyjaśnić tego śmiertelnego upadku trzech swoich ludzi. Dopiero po chwili przyszła mu następująca myśl do głowy:
— Trzech było, trzech naraz! Jeden utracił równowagę i ściągnął dwu innych, którzy go chcieli zatrzymać. Kto stamtąd upadnie, musi się zabić; nie może w nim być już życia!
Schylił się, ażeby przypatrzyć się nieszczęśliwym. Biali zbliżywszy się również, cisnęli się chcąc ich zobaczyć. Wtem zabrzmiał tuż za nimi głos stentorowy:
— Miejsca, moi panowie, miejsca. Strąciłem tych trzech, ażeby dostać czwartego, to jest wodza!
Dwie silne ręce torowały sobie drogę pomiędzy stłoczonymi ludźmi, którzy spoglądali na nowego przybysza, dziwiąc się niezmiernie, jak mógł tam przyjść, bo latać nie umiał, a przez ogień, ani też po skale przedostać się nie było można. Przybysz był odziany w skórę, na gło-