Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/337

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  269   —

— Nie. Dla nas jest nietykalny ten, który przychodzi się umawiać. Będzie ci zatem u nas bezpiecznie, jak wśród własnych wojowników.
— Będę także mógł powrócić, kiedy mi się spodoba?
— Oczywiście.
— Chociażbym się nie zgodził?
— I w takim razie.
— Nie będziecie się starali mnie zatrzymać?
— Nie.
— Czy mówisz prawdę?
— Zapewniam cię, że nie mam myśli ukrytych.
— My wierzymy w Wielkiego Ducha, którego wy nazywacie Bogiem. Co jemu przysięgniecie, tego musicie dotrzymać. Przyrzeknij mi więc na waszego Boga, że nie dotkniecie mnie, gdy zechcę odejść!
— Przysięgam i przyrzekam ci to.
— Wobec tego przyjdę do was.
Po upływie krótkiej chwili, podczas której usunięto nieco płonące drzewo tak, że między ogniem a skałą powstała luka, wszedł przez nią wódz. Następnie zbliżył się z wysoko wzniesioną głową i dumnym krokiem do dowódcy białych i usiadł przed nim. Jego mość wiedział, że wedle zwyczaju Indyan zwycięzca miał rozpocząć rozmowę, dlatego milczał, dopóki Mustang po dłuższym czasie nie odezwał się pierwszy:
— Blade twarze uznały, że byłoby głupotą z ich strony bronić się przed nami?
— Nie — odrzekł biały. — Tego przekonania jeszcześmy nie nabrali.
— W takim razie urodziliście się wszyscy bez mózgu. Nikt nie potrafi wspiąć się na te skały, a żaden jeździec, ani koń nie przejdzie przez żar płomieni. Z góry patrzy na was dwieście oczu, a sto strzelb jest gotowych do wygubienia was w przeciągu tak krótkiego czasu, jaki wy nazywacie minutą.
— Pshaw! My się strzelb nie boimy. W Estrechu