Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/334

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  266   —

— Nieba, co to takiego? — krzyknął. — Czy to był ten metys? Kto...
Nim jeszcze dokończył zaczętego pytania, otrzymał straszną odpowiedź: za ogniem podniosło się takie wycie Komanczów, że zdawało się, iż skały drżą po obu stronach przesmyku. Białym mowę odjęło przerażenie, gdyż poznali natychmiast, w jakiem znaleźli się położeniu. Dowódca opamiętał się pierwszy, lecz na to tylko, by wyrzucić przekleństwo.
— Do stu piorunów! Jesteśmy tu zamknięci! Ten mieszaniec wydał nas Indyanom. To Komancze. Poznaję ich po wyciu. Tu po ścianach wiewiórka się nie wydrapie, a tem mniej człowiek. Musimy spróbować przejść przodem przez ogień. Siadajcie na konie i weźcie strzelby do ręki! Może zdołamy przeskoczyć płomienie, zanim się zwiększą. Szybkiem postanowieniem w tym wypadku jeszcze najwięcej można wskórać. Po tamtej stronie ognia poczęstujemy czerwonych dyabłów kulami.
— Iluż ich może być? — zapytał jeden z jego ludzi.
— Tego oczywiście nie wiem, ale w takiem położeniu trudno liczyć nieprzyjaciół. Musimy się wydobyć, żeby ich nawet tysiąc było. Uważajcie tylko, żeby się wam proch nie zajął i nie wybuchł. Szybkim skokiem przedostanie się każdy przez ogień. A zatem naprzód, my boys!
Biali rozpętali czemprędzej konie i powskakiwali na siodła. Z dowódcą na czele, trzymając strzelby w pogotowiu do strzału, ruszyli ku wejściu. Jeśli każdy miał w skoku przez ogień się przedostać, to musiał to zrobić w cwale; niestety nie można było tego dokonać z powodu ciasnoty i małego, choć krótkiego, zakrętu. Gdy dowódca minął zakręt, zobaczył przed samym sobą ogień, którego się w tem miejscu jeszcze nie spodziewał. Nie było dostatecznej odległości na rozpęd, a do tego spłoszył się koń i wzbraniał się iść dalej. Gdy dowódca spróbował zmusić go biciem do tego, usłyszał donośny, rozkazujący głos z tamtej strony ognia: