Strona:Karol May - Czarny Mustang.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—  9  —

się i z zadowoleniem zaczęli nanowo swą hałaśliwą rozmowę.
Przy stole, przeznaczonym dla urzędników i wyższych gentlemanów, siedział młody człowiek lat niespełna trzydziestu, ubrany jak biały myśliwiec, ale barwa jego skóry i układ twarzy nie wskazywały na członka rasy kaukaskiej. Był to metys, jeden z owych mieszańców, którzy dziedziczą wprawdzie zalety, ale niestety i wady swych różnobarwnych rodziców. Członki miał silne i gibkie jak u pantery, ale ciemne jego oczy czyhały z pod nizko spadających powiek i rzęs, jak para kotów, zaczajonych na zdobycz. Zdawało się, że nie uważał na obcych, rzucał jednak ku nim często niedostrzegalne spojrzenia i nachylił głowę w ich stronę, aby słyszeć, o czem będą mówili. Chciał się dowiedzieć, co ich sprowadziło w te strony, czy tu zostaną, czy też nie. Niestety, nie rozumiał ani słowa, pomimo że rozmawiali dość głośno, ponieważ posługiwali się językiem niemieckim, którego on nie umiał.
Napełniwszy szklanki, wypili je do dna, poczem ciemnowłosy odstawił swoją i powiedział:
— To było powitanie, któreśmy sobie byli winni, a teraz znowu do rzeczy! A więc pan jest rusznikarzem, jak pański ojciec. Z tego, powiedziawszy nawiasem, można wnosić, że jest pan dobrym strzelcem. Choćbyśmy się nawet zgodzili na pokrewieństwo między sobą, to mimo to ja wyznam szczerze, że nie wiem, czy mam się względem pana zachować jak krewny.
— Czemużby nie?
— Z powodu spadku.
— Jakto?
— Oszukano mnie i nic nie dostałem.
— I ja także!
— Ach! Naprawdę? Nic pan nie otrzymał?
— Ani feniga, ani grosza!
— Ale spadkobiercom w starym kraju wypłacono znaczną sumę!
— Tak, spadkobiercom Timpego w Plauen, ale nie