Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie widzi już blasku słońca.
O Manitou! Oślepła? — zapytał Niedźwiedzie Serce, przerażony. — Od kiedyż to?
— Od dwóch zim i jednego lata.
— Kto winien temu, że utraciła światło oczu?
Zły duch dotknął ją swym oddechem i położył na oczy zasłonę.
— Co powiada czarownik?
— Dał jej wiele lekarstw. Przygotował słodkie i gorzkie napoje; kładł różne liście i korzenie, lecz zły duch nie chce ustąpić.
— Znam pewien środek, może będzie skuteczny. Mam białego przyjaciela, który posiada moc leków i wielkim jest czarodziejem.
— Blada twarz? Zły duch nie ustępuje przed żadną bladą twarzą.
Uff! Ale ta blada twarz jest przynajmniej tyle warta, co czterej czerwoni wodzowie.
Niedźwiedzie Oko spojrzał na brata ze zdumieniem. Rzekł:
— Czy brat mój żartuje?
— O nie! Ta blada twarz już niejednemu ślepemu pozwoliła ujrzeć słońce.
— Jak się nazywa ten człowiek?
— Sternau.
— Obce, nieznane mi nazwisko. To na pewno jedna z tych wielu bladych twarzy, podobnych do siebie, jak źdźbła trawy na sawanie.
— Czy znasz imię Matava-se?
— Władcę Skał? Któżby go nie znał? Był wielkim strzelcem w górach i w sawanie.

45