Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jakże chętnie byłbym wam służył, sennorita!
— Wiem o tem, sennor. Dlatego też tyle w mem sercu przychylności dla was.
Rezedilla popatrzyła nań tak otwarcie i tak przyjaźnie, że uczuł się bezsilny i spuścił oczy ku ziemi.
— Nie mówcie tak, sennorita, — to być nie może. Nie powinno być w waszem sercu tyle dla mnie przychylności.
— Dlaczego?...
— Zrozumiałem tę rzecz jasno i wyraźnie dopiero dzisiaj. Tam, na dole, gdy była pani otoczona przez hrabiego i sennorów, a ja stałem zdala, poczułem, iż zawsze stać będę musiał daleko od pani. Zejście do mnie byłoby dla sennority poniżeniem i upadkiem.
Zbladła nagle. Odczytał lęk w jej oczach.
— Na Boga! Któż to panu powiedział? Kto pana naprowadził na te myśli?
Cofnęła się o kilka kroków i obrzuciła go wzrokiem pełnym wyrzutów.
— Przyszły same — odparł.
— Niech ich sennor nie dopuszcza do siebie. Czy zapomniał pan, że usłyszawszy spowiedź pana, wszystko przebaczyłam?
— Pamiętam. Była pani tak pełna łaski i dobra. Wierzę, że i dziś będzie pani taka sama i zechce spełnić moją prośbę.
— Spełnię chętnie. Niech pan mówi.
— Proszę zamknąć oczy, sennorita.
— Ach! — rzekła z uśmiechem. — Chce się pan pobawić jak dziecko? Chce mi pan zrobić niespodziankę?

8