Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sternau wzruszył tylko ramionami, nie chciał się poniżać do rozmowy z tym szubrawcem.
Doktór Cielli dawał długo czekać na siebie. Tymczasem Sternau, ku ogólnemu zdumieniu obecnych, obszedł całą szczelinę, przeszukując po drodze każdy zakątek, oglądając bacznie każdy kamień, każdą skałę. Niebaczny, że życie naraża, wdrapał się nawet nad to miejsce nad przepaścią, z którego przypuszczalnie hrabia się rzucił.
Cortejo obserwował Sternaua z pogardą; nie ukrywał, że go te skrzętne zabiegi lekarza irytują, ale cóż miał począć?
Nareszcie przybył doktor Cielli.
— Dzień dobry, panie doktorze! — zawołał Cortejo. — Czekamy z niecierpliwością.
— Nie mogłem przybyć prędzej, don Gasparino.
— Czy słyszał pan, co się stało?
— Tak; opowiadał mi goniec pański. Biedny hrabia, jaki żałosny los mu wypadł. Ale cóż to za człowiek łazi po górach, jakby chciał kark sobie skręcić?
Przy tych słowach Cielli wskazał na Sternaua, który wciąż jeszcze wędrował wśród skał i kamieni.
— To pański sławetny kolega — szydził Cortejo. — Djabli wiedzą, czego tam szuka na górze.
Zauważywszy, że Cielli przybył, Sternau zaczął osuwać się z góry z taką szybkością, że obecni poczuli zawrót głowy.
— Łazi po górach, jak kot — zauważył Cortejo.
— Raczej jak małpa, no i nic dziwnego. — odparł Cielli. — Spieszy mu się; do wszystkiego chce wtrącić swoje trzy grosze.

91