Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jutro wieczorem. Adios, sennor.
— Adios.
Rozstali się po tych słowach. Rozmawiali o życiu ludzkiem tak, jak o pogodzie. Na zapytanie, który z nich był gorszy, bardziej niebezpieczny, czy herszt bandy zbójeckiej, czy chytry notarjusz, walczący podstępem i kłamstwem, czytelnik niechaj sam sobie odpowie.
Powróciwszy do kryjówki, herszt odbył długą, tajemną naradę z pięcioma swymi ludźmi; rozkazał im udać się na zamek Rodriganda i dokonać tego, co poleci notarjusz.
Gdy nadszedł wieczór, jeden z rozbójników zbliżył się do chorego wędrowca i poprowadził go ciemnym korytarzem, który szedł w głąb góry. Po obydwu stronach korytarza znajdowały się wydrążone w skałach małe cele, które służyły mieszkańcom kryjówki za miejsce spoczynku. Niektóre, zaopatrzone w ciężkie drzwi żelazne, nasuwały myśl o więzieniu.
Rozbójnik, prowadzący wędrowca, był człowiekiem młodym, lat około dwudziestu dwóch. Ubrany w malowniczy strój kataloński. Mała lampka, którą trzymał w ręku, oświecała twarz zgoła nie zbójecką, a wręcz ujmującą i miłą.
— Oto twoja cela, poczciwy staruszku, — rzekł przewodnik. — Znajdziesz tu wygodne łoże. Czy mam ci zostawić światło?
— Tak — odparł żebrak. — Kto wie, czy kiedykolwiek opuszczę tę celę.
— Dlaczegóżby nie? Nie powinieneś upadać na duchu. Jesteś wprawdzie bardzo chory, ale nie należy nigdy tracić nadziei.

89