Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Żyje? Czyś ty oszalał?
— Mam wrażenie, że jestem przytomniejszy od ciebie.
— Ależ to nonsens pozwolić mu żyć!
— Postaramy się, aby nam nie przeszkadzał. Umarł śmiercią pozorną.
— Pozorną! To musi być okropne. Jakżeś to wymyślił, mój stryju?
— Dałem mu jadu, który powoduje letarg. Po tygodniu na nowo obudzi się do życia.
— A co go czeka później?
— Znajdzie się na statku naszego poczciwego Landoli.
— Jakżeż go tam przetransportujesz?
— W koszu.
— Trudna sprawa. Droga do portu tak ożywiona.
— Cóż począć? Trzeba będzie pomyśleć o straży. Lecz nie mogę wtajemniczać jej, kogo pilnuje. Skąd straż wziąć, oto kłopot.
— Mogę ci pomóc.
— Ty? — ze zdumieniem zapytał Cortejo. — Masz ludzi pewnych, odważnych i nieciekawych?
— Mam takich ludzi. To eskorta, którą przywiozłem z hacjendy.
— Vaquerowie? Nie nadają się.
— To nie vaquerowie, to Indjanie.
— Chrześcijanie, czy poganie?
— Poganie. Należą do szczepu Komanczów.
— Do szczepu Komanczów? — zapytał przerażony Cortejo. — Chyba żartujesz?
— Skądże znowu. Mówię najszczerszą prawdę.

26