Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Taka jestem szczęśliwa, że cię mam znowu!
— To jeszcze nie powód, aby mi jedynym zębem odgryzać wargi!
Słowa te poskutkowały. Sowie oczy Józefy zabłysły gniewem; odsunęła się szybko.
— Za tę obrazę będziesz mnie jeszcze błagał o przebaczenie!
— Z pewnością nie dzisiaj — odparł Alfonso szyderczo.
— Ale jutro!
— Niedoczekanie.
— Zobaczysz! Nie pozwolę obrażać się bezkarnie!
— Nie lubię frazesów. Gdzie są klucze od mego mieszkania, Cortejo?
Don Pablo obserwował dokładnie całą scenę. Wskazał z niezadowoleniem na czarną deskę, na której wisiał pęk kluczy.
— Oto są — rzekł ponuro.
Alfonso, spojrzawszy nań ze zdziwieniem, zapytał:
— Co ci się stało?
— Nic.
— Mógłby się jednak pan sekretarz pofatygować i podać klucze swemu panu.
Cortejo nasrożył się jeszcze bardziej i rzekł:
— A bratanek mógłby oszczędzić stryjowi tej fatygi.
Alfonso roześmiał się i odparł:
— Nie grajmy komedji. Nie chcę być ani jej aktorem, ani widzem!
— Dotychczas grałeś tylko małą rolę; być może, będziesz musiał wogóle ustąpić ze sceny. Weź klucze, przebierz się! Później przyślesz po mnie swego lokaja.
Słowa te wypowiedział Cortejo tak stanowczo, tak

23