Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziękuję panu. Gdyby mnie sennor potrzebował, proszę tylko zadzwonić.
Mariano chodził po pokoju w wielkiem podnieceniu. Jeżeli pozory nie myliły, był dziedzicem olbrzymiej fortuny, synem hrabiego Manuela, bratem condesy Rosety. Alfonso zaś — podrzutkiem, którego pochodzenie zna chyba tylko Cortejo i capitano.
— Ale poco capitano posłał mnie na zamek? — oto myśl, która nie dawała Marianowi spokoju. Jeżeli jest istotnie synem hrabiego, to herszt popełnił lekkomyślność. A jednak to stary wyga. Nie, w tem kryło się coś, czego Mariano nie mógł zrozumieć. — —
Podczas gdy Mariano pogrążony był w tych myślach, naradzali się między sobą Klaryssa i Cortejo.
— Kamień spadł mi z serca, gdy się dowiedziałem, że rozbójnicy zostali zabici, — rzekł Cortejo. — Ten porucznik nie mógł mi wyświadczyć korzystniejszej usługi.
— Tem dziwniejsze jest jednak to jego podobieństwo.
— Tak, to dziwne! Zamarłem wprost ze strachu na jego widok.
— I ja!
— Zagadkowa historja.
— A może ten twój capitano...
— Ale cóż znowu, Klarysso! Rozbójnicy nie popełniliby takiej nieostrożności. Wyobrażam sobie tylko, że chłopiec, którego zostawiłem pod opieką herszta, został również zamieniony.
— Miałby więc być nim porucznik Lautreville? W jaki sposób dziecko mogłoby się dostać do Francji?

152