Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liście palmowe. Wtem usłyszał tętent kopyt końskich. Nadjechał jakiś jeździec, pochylony nad koniem, i nie patrząc na niego, galopował dalej. Wkrótce nadjechał nowy jeździec, za nim trzeci, czwarty, piąty i wnet znikli mu z oczu.
Ciekaw, kim są ci jeźdźcy, siadł na koń i popędził za nimi. Po drodze jednak spotkał kilku z nich wracających z okrzykami najwyższej trwogi i rozpaczy. Pomimo tego jechał dalej, nikogo już nie spotykając, aż przyjechał nad brzeg jakiejś ogromnej przepaści. Koń jego wzdrygnął się i stanął dębem.
Na spodzie przepaści, który zaledwie dojrzeć można było, czerniały trupy końskie i ludzkie. Konie wbite na iglice skał, turbany wszędzie porzucane, na ścianach przepaści aż biało od rozbryzganych mózgów ludzkich.
Człowiek patrzący wgłąb zadrżał i chciał się cofnąć. Wtem daleko, na przeciwnym brzegu, ujrzał coś cudownego. Był to kwiat tylko, ale podobny do gwiazdy, dumny swą niedostępnością.
Człowiek wzniósł dziki okrzyk, nabrał rozpędu, da znak koniowi, a ten odgadując myśl swego pana, leciał jak wiatr i nie zatrzymując się, zarżał i skoczył na drugą stronę.
Tu zerwał człowiek ów kwiat dziwny i jechał dalej.
Słońce już zeszło z południa i palmy rzucały długi, zapraszający cień na trawniki. Dał tedy koniowi spoczynek, a sam posilał się daktylami, które wiatr obficie strząsał. Szukając ich jednak, zobaczył jakiegoś człowieka, który stał pod palmami. Był to starzec z długą, siwą brodą, on to, a nie wiatr, strząsał daktyle z drzew.
Człowiek schwytał starca, a widząc, że jest słaby i wynędzniały, podał mu garść daktyli. Ale starzec uśmiechnął się i rzekł: