Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz przezwyciężyła się, aby nie wyjawić tego życzenia, aby wogóle nie zadźwiękło w słowach to, co tu było między nimi najważniejsze. Raczejby mu ją sama nagle odebrała — gdzie ona mogła być teraz i jak mogła wyglądać między mundurem a piersią żołnierską?
Nieznacznie obróciła twarz ku niemu — a na jego mundurze błysnęły medale, rozjarzyły się jak słońca, odtrąciły ją — zuchwałą, na kolana przed nim, świętym i wielkim...
A on, zmylony jej łzami, nachylił się nieco ku niej, pogłaskał litościwie, i mniemając, że chora usypia, wycofał się na palcach.
Wtedy odważyła się już Janka wyrzucić swoje wychudłe ręce wgórę. Te ręce, któremi chciała wydrzeć to. Patrzyła z przerażeniem na dłonie bezsilne, mdlejące w popłoch od samego zamiaru obrony, nieszczęśliwe...
Wewnętrzne drżenie trwało dalej i gdy weszła ciotka, aby jej założyć opatrunek, stała się odrazu Jance kimś obcym. Ruchy rąk ciotki były jakby męskie, zniewalające, niezwykle mocne. Powtarzała Jance opowiadania Olka: marsze, postoje, bitwy, zgony druhów... Od innej jakby strony cisnęły się ku Jance wrażenia, już jakby przecież dla niej przeznaczone. Słychać z nich było tumult i gonitwę, widać było padające trupy — a ponad wszystkiem znowu jak złowrogie słońca świeciły medale Olka. Dotyki osoby, która opatrywała Jankę, budziły w niej niepokój — były niby przygotowaniem do czegoś, przed czem należało się mieć na baczności. Bezwładną kłodą poczuła się Janka i zasnęła.
Wówczas nadeszła kolej na niebo, działające tu od strony balkonu, i zaczęły się dziać rzeczy zakończenia i granicy.