Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do męstwa, a z głosów tych wywnioskowaliśmy, że jest ich ośmiu, lub dziesięciu. Mimo sprawności w robieniu bronią, sytuacja nasza była groźną, ale niebawem kilku napastników legło na ziemi, a ciała ich przeszkadzały innym, bali się bowiem upaść i narazić na sztychy naszych mieczów. Cofnęli się widocznie kilka kroków, gdyż nie czuliśmy już na twarzach ich gorącego oddechu.
Szepnąłem Somadacie kilka słów i usunęliśmy się trochę w bok w nadziei, że napastnicy uczynią wypad na dawne stanowisko nasze i potrzaskają miecze o skałę, my zaś natrzemy na nich z flanki. Mimo, że postępowaliśmy ostrożnie, zdradzić nas musiał szelest, gdyż spodziewany atak nie nastąpił, natomiast ujrzałem cienki snop światła snujący się po skale. Był to błysk ślepej latarki, przy której dostrzegłem wielki brodawkowaty nos i parę oczu.
Miałem pod ręką drąg bambusowy, który nam służył do zejścia na dół, przeto chwyciłem go lewą dłonią i pchnąłem silnie w tym kierunku. Rozległ się krzyk, światło zgasło, a latarka roztrzaskała się o kamienie. Wszystko to świadczyło, że trafiłem gdzie trzeba, to też korzystając z tej chwili zamieszania, zaczęliśmy co tchu uciekać w kierunku skąd przybyliśmy. Wiedzieliśmy, że czeluść zwęża się tu i ściany jej obniżają jednocześnie tak, iż z niejakim trudem można się wspiąć na wierzch. Szczęściem to było dla nas, że napastnicy zaniechali zaraz pogoni po ciemku, gdyż w chwili wydrapywania się po stromej ścianie opuściły mnie siły i uczułem, iż broczę krwią z licznych ran. Przyjaciel mój był również ranny, jeno lżej nieco.
Znalazłszy się na górze, pocięliśmy odzież i przewiązaliśmy jako tako rany, a potem wspierając się