Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

murem naczyń. Ale nie słychać było kucia młotów, jakby to był dzień świąteczny. U studni służące myły statki tak liczne, jakby się tu odbywało wesele.
Mały, odświętnie ubrany człeczek ukazał się w progu, prosząc o pozwolenie napełnienia naszych miseczek.
— Szkoda, żeście nie przybyły kilka godzin wcześniej. Mistrz uczynił mi zaszczyt obiadowania z uczniami w domu moim. Byłbym miał jeszcze dwie miłe osoby w gościnie.
— Więc mistrz znajduje się jeszcze w Pawie? — spytałam?
— Już poszedł, czcigodna siostro! — odrzekł kotlarz. — Zaraz po jedzeniu zapadł mistrz na ciężką chorobę połączoną z bólami tak, żeśmy się wszyscy przerazili bardzo. Omal że nie zemdlał. Ale przezwyciężył niemoc i przed godziną ruszył dalej do Kusinary.
Radabym była iść niezwłocznie, bo opowiadanie kotlarza przejęło mnie wielką trwogą. Niestety, było nieodzowną koniecznością pokrzepić ciało nie tylko jadłem, ale także krótkim bodaj spoczynkiem.
Droga z Pawy do Kusinary była, zupełnie pewna, biegła przez uprawne pola, potem krzaki i wrzosowiska coraz to głębiej w dżunglę. Przeszłyśmy w bród niewielką rzeczkę i orzeźwiły się kąpielą. Po krótkim poczynku ruszyłyśmy spiesznie dalej, ale zapadł wieczór i ledwo się wlec mogłam.
Medini usiłowała mnie namówić, byśmy przenocowały na niewielkiem wzgórzu. Przekładała mi, że niema potrzeby spieszyć się tak bardzo.
— Ta Kusinara — mówiła — to nędzna, w dżungli zakopana, wioska. Jakże można przypuszczać że