Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wierzę ci, Vasitthi! — zawołał, zrywając się i chwytając mą dłoń. — Jakżebym mógł nie wierzyć? Na Indrę! Jesteś najcudniejszą kobietą i teraz widzę, iż nie omyliłem się, kiedy będąc niedoświadczonym jeszcze młodzieńcem wzgardziłem wszystkiemi pięknościami Kosambi, instynktownie wybrałem ciebie, chociaż odpłaciłaś mi oziębłością i nie zmieniłaś się do tej pory.
Zapał jego wzbudził we mnie uczucie żalu, iż mu udzieliłam pomocnej rady, ale słowa dalsze uspokoiły mnie znacznie, gdyż zaczął mnie zapewniać o swej wdzięczności, która miała być bezgraniczną, choćbym żądać miała rzeczy niesłychanych.
— Mam jedną jeno prośbę, — powiedziałam — a spełnienie jej przekona mnie w zupełności, iż umiesz być wdzięcznym.
— Mów! — wykrzyknął. — Uczynię wszystko, choćbyś żądała, bym natychmiast odesłał rodzicom Vajirę wraz z synem moim!
— Prośba moja jest sprawiedliwą i zbożną, Satagiro, nie grzeszną! — odparłam. — Ale wyrażę ją wówczas dopiero, kiedy okażą się w całej pełni dobre skutki mej rady. Spiesz do pałacu i nakłoń króla, by się zgodził na rozmowę z ascetą.
Wrócił niedługo uszczęśliwiony, bo król zdecydował się na wycieczkę do gaju Kryszny.
— Przystał wówczas dopiero, gdym mu powiedział, że tyś podała tę radę, ręcząc honorem za jej skutki. Udena ma o tobie jak najlepszą opinję, ja zaś dumnym jestem z takiej żony.
Te i tym podobne słowa, któremi wyrażał swój pełen nadziei nastrój ducha, byłyby mi nader przykre, gdybym nie miała pewnych, ukrytych celów.