Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do tego, co w sposób zgoła dziecięcy i naiwny rozpoczęli nasi przodkowie.
— Spojrzyjcież — mówił — na dzieło znakomitego mistrza czasów dawnych, który wyrył w kamieniu, walkę słoni Kryszny!
Wskazał ręką płaskorzeźbę, leżącą u stóp moich niemal, zarytą jednym końcem w trawę, a drugim, opartą o kapitel obalonej kolumny. W świetle słońca, padającem skośnie na omszały kamień, wyraźnie rysowała się grupa, na której czele widniał młodzieniec, depcący głowę obalonego słonia i wyłamujący mu potężny kieł.
Mistrz opowiadał, jak to razu pewnego król Mathura, straszliwy tyran Kamsy, wyzwawszy na pojedynek Kryszne, na dwór swój, rozkazał potajemnie poganiaczowi rozjuszyć najpotężniejszego bojowego słonia, jaki był w stajni królewskiej i puścić na nie wiedzącego o podstępie młodzieńca. Kryszna zabił potwora i ku wielkiemu przerażeniu tyrana zjawił się na arenie, oblany krwią, z potężnym kłem w dłoni.
— Pewnego dnia — ciągnął dalej — nieprzyjaciele męża bożego puścili nań podobnie, jak na Krysznę, rozjuszonego dzikiego słonia. Widząc pędzącego potwora, mąż boży uczuł litość. Krew spływała nieszczęsnemu zwierzęciu z głowy i grzbietu, albowiem lance szczujących zadały mu wiele ran. Żal mu się zrobiło, że cierpi, ale większą jeszcze litością zapłonął na widok owej ślepej, wściekłej namiętności tej istoty, obdarzonej przez naturę odwagą i siłą olbrzymią a pozbawionej przez ludzi tej odrobiny rozumu, jaką posiadała. Źli, okrutni ludzie ci wprawili go w taki szał, że nie zawahałby się zabić samego nawet Budy, zesłanego tymże ludziom na ratunek. O jakże trudno było biednemu