Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tedy sprawiedliwie mówił ów nierozsądny starzec! — zawołał Kamanita.
— Jaki starzec? — spytała Vasitthi.
— Stary asceta, z którym, jak już wspomniałem, spędziłem ostatnią noc mego ziemskiego żywota w przedsionku domu garncarza pod Rajagaha. Chciał mi wyjawić naukę Budy, ale jak to zauważyłem, nie znał jej sam dobrze. Powtórzył mimo wszystko wiernie, a nawet dosłownie niektóre zdania, jak te, któreś wyrzekła, podał nawet dokładnie miejsce zdarzenia i poruszył mnie tem do żywego. Gdybym był wiedział, że tam jesteś, oczywiście wrażenie odniesione byłoby o wiele żywsze jeszcze.
— Może był również pośród tłumu — odparła Vasitthi. — Powtórzył bowiem wszystko wiernie. Mistrz dodał jeszcze te słowna:
— A cóż to wam objawiłem, o uczniowie moi? Objawiłem wam, czem jest cierpienie, objawiłem wam jak powstaje, objawiłem co znaczy zniweczenie cierpień i nakoniec jaka do tego celu wiedzie droga. Dlatego to, o uczniowie moi, niech pozostanie objawionem co objawiłem, a to czego nic objawiłem niech pozostanie w ukryciu.
Powiedziawszy te słowa, rozwarł dłoń, a liście posypały się na murawę. Jeden przeleciał, kręcąc się tuż przy mnie, a ja zebrawszy odwagę, pochwyciłam go, zanim dotknął ziemi, otrzymując go niejako z jego dłoni. Potem ukryłam na piersi ową nieocenioną, pamiątkę, będącą symbolem tych niewielu, a zarazem jedynie potrzebnych nam prawd, których ludziom użyczył mistrz, będący nieprzebraną krynicą mądrości. Prawdy owe nie opuściły mnie już po ostatnią chwilę życia na ziemi.