Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

siadał podobną terasę, jak dom mego ojca, tylko w tem miejscu urwisko było bardziej strome. Spędzałam tu zawsze pogodne wieczory, a często nawet nocowałam w letniej porze na przenośnem łóżku. Nikt się nie sprzeciwiał, bowiem prostopadła niemal ściana skalna, obwarowana ponadto murem, była nieprzystępną w zupełności.
Pewnej nocy księżycowej leżałam, nie mogąc zasnąć. Myślałam o tobie, a zwłaszcza o onej niezapomnianej chwili, kiedyśmy wraz z Medini czekały na pierwsze twe z Somadattą przybycie. Wspominałam jak postać twa, pierwej niż się spodziewałam, ukazała się ponad barjerą, i jak w zapale wielkim uprzedziłeś Somadattę, który ci wskazywał drogę.
Marząc tak, skierowałam mimowoli spojrzenie na mur brzeżący terasę i spostrzegłam nagle ponad nią głowę człowieka.
Byłam tak pewna, że nikt się tu dostać nie może, iż wzięłam zjawę ową za ducha twego, przywołanego tęsknotą moją. Sądziłam, że przybywa pocieszyć mnie wieścią z raju, kędy się znajdujesz.
Nie przeraziłam się tedy wcale, ale wstałam i rozpostarłam ramiona na przyjęcie twoje.
Kiedy atoli przybyły stanął na terasie i zbliżył się do mnie, spostrzegłam, że jest od ciebie znacznie wyższy, że to wprost olbrzym i poznałam stojącego przede mną ducha Angulimali. Przeraziłam się teraz tak, że musiałam trzymać się wezgłowia łóżka, by nie upaść.
— Kogóż to oczekiwałaś? — spytało widziadło, zbliżając się jeszcze bardziej.
— Ducha oczekiwałam, ale nie twojego! — odrzekłam.
— Ducha Kamanity? — spytał.