Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mnichem, uliczkę Rajagahy, którą spieszył, krowę pędzącą naprzeciw, potem przerażone twarze ludzi i mnichów w żółtych płaszczach. Przesunęły mu się też przed oczyma lasy i gościńce czasu pielgrzymstwa, pałac, żony jego, hetery ujjenijskie, rozbójnicy, gaj Kryszny, „Terasa Beztroskich“, Vasitthi, dom rodzicielski, czasy dziecięctwa...
Poza tem życiem zobaczył poprzednie, potem jeszcze wcześniejsze i jeszcze jedno... Jawiły mu się obrazy żywotów, podobne do drzew przydrożnych, idących aż ku kresowi widnokręgu, gdzie spływają się w jeden jedyny punkt.
Uczuł zawrót głowy i nagle wzniósł się ponad kotlinę niby liść, uniesiony powiewem wiatru. Nikt długo po raz pierwszy znieść nie mógł zapachu koralowego drzewa, a instynkt samozachowawczy zmuszał do śpiesznego odwrotu, skoro jeno nastąpił zawrót głowy.
Płynąc spokojnie ponad roztoczą doliny, zastanawiał się Kamanita nad wszystkiem.
— Teraz rozumiem — myślał — czemu ów mędrzec zauważył, iż nie byłem jeszcze u drzewa koralowego. Nie rozumiałem, co oni zowią ułudą senną, teraz atoli wiem, gdyż przeżywałem tego rodzaju ułudy. Rozumiem także dlaczego tu jestem. Chciałem dotrzeć do Budy w lasku mangowym w pobliżu Rajagahy. Zostało to uniemożliwione przez mą nagłą śmierć tragiczną, ale dobre chęci zostały mi policzone i znalazłem się w miejscu szczęśliwości pośmiertnej, zupełnie jak gdybym siedział u stóp mistrza i zmarł wyznawcą jego nauki. Przeto pielgrzymstwo moje daremnem nie było.
Kamanita wrócił do jeziora i usiadł na swym kwiecie, niby ptak spragniony gniazda.