Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pierwej nim pani Hunter wymówiła te wyrazy, pan Pickwick wpadł już między tłum i znalazł się w ogrodzie. Wkrótce przybył tam i pan Tupman, który powiedział:
„To się na nic nie zdało — już pojechał“.
„Wiem“, odrzekł pan Pickwick z zapałem, „pojadę za nim!“
„Za nim! Ale dokąd?“
„Do Bury. Czyż nie możemy przypuszczać, że i tam wyprowadza kogoś w pole? Raz oszukał zacnego człowieka, i myśmy byli mimowolną tego przyczyną; drugi raz to mu się nie uda, jeżeli potrafimy przeszkodzić! Chcę zedrzeć z niego maskę. — Sam! Gdzie jest mój służący?“
„Jestem tu panie“, rzekł Sam, wychodząc z ustronnego miejsca, gdzie właśnie zajęty był badaniem wnętrza butelki madery, którą na parę godzin przedtem zwędził ze stołu. „Oto jest pański sługa — dumny z tego tytułu, jak mówił do publiczności żywy szkielet, którego pokazywano za trzy pensy“.
„Chodź ze mną natychmiast!“ zawołał pan Pickwick. „Tupman! Jeżeli zabawię dłuższy czas w Bury, przyjedziesz tam, gdy ci napiszę. Teraz bądź zdrów!“
Próżne były wszelkie perswazje: pan Pickwick był wzburzony i powziął postanowienie nieodwołalne.
Pan Tupman powrócił do swych towarzyszy, a w godzinę potem utopił całkiem wspomnienie o panu Alfredzie Jingle, czyli Fitz-Marshallu, w butelce wina szampańskiego i wesołym kontredansie.
Tymczasem pan Pickwick i Samuel Weller, siedząc na wierzchu dyliżansa, widzieli, jak co chwila zmiejszała się odległość między nimi a starem, poczciwem miastem Bury.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.