I w uniesieniu, ze szczytną obojętnością dla własnych ruchomości, woźnica cisnął swój kapelusz na bruk, zrzucił okulary panu Pickwickowi, wystosował jedno uderzenie pięścią w nos pana Pickwicka, drugie uderzenie pięścią w piersi pana Pickwicka, trzecie w oko pana Snodgrassa, czwarte, dla rozmaitości, w kamizelkę pana Tupmana, potem jednym skokiem wypadł na środek ulicy, następnie wskoczył znów na chodnik i wkońcu wyparł tę odrobinę powietrza, jaką zawierały jeszcze płuca pana Winkle. Wszystko to odbyło się w jakie dwanaście sekund.
„Czy niema tu konstabla?“ zapytał pan Snodgrass.
„Wpakujcie ich pod pompę“, doradzał jakiś przekupień z gorącemi pasztecikami.
„Zapłacisz mi za to“, zawołał pan Pickwick, oddychając z trudnością.
„Szpicel!“ krzyknęło kilka głosów z tłumu.
„Występujcie!“ bełkotał woźnica, nie przestając przez ten czas młynkować pięściami w próżni. Aż dotąd tłum zachowywał się biernie wobec tej sceny; ale gdy z ust do ust przeszła wiadomość, że pickwickczycy są policyjnymi szpiegami, obecni zaczęli roztrząsać z wielkiem roznamiętnieniem, czy nie należałoby postąpić według wniosku przekupnia gorących pasztecików. Niepodobna odgadnąć, do czegoby to doprowadziło, gdyby interwencja pewnej nowoprzybyłej osobistości nie położyła końca tej awanturze.
„Co to jest?“ zapytał młody, wysmukły człowiek w zielonym fraku, wychodząc z biura powozów publicznych.
„Szpicel!“ wrzasnął tłum.
„To fałsz“, zawołał pan Pickwick z wyrazem, który powinienby był przekonać każdego nieuprzedzonego słuchacza.
„Czy tak? Czy tak?“ zapytał, młody człowiek, torując sobie drogę przez tłum, zapomocą niezawodnego sposobu, polegającego na szturchaniu łokciami na prawo i na lewo.
Pan Pickwick w kilku zwięzłych słowach przedstawił mu rzeczywisty stan rzeczy.
„Jeśli tak, to chodźcie“, rzekł zielony frak, pociągając za sobą znakomitego człowieka i nie przestając mówić przez całą drogę. „Ty, nr. 924, weź, co ci się należy za kurs i wynoś się. To szanowny gentleman, ja odpowiadam za niego. Żadnych głupstw. Tędy panie! Gdzie pańscy przyjaciele! Jak widzę, zaszła omyłka. Mniejsza o to... wypadek... każdemu to się może zdarzyć... odwagi! Od tego nikt nie umarł... Trzeba mężnie stawić czoło przeciwnościom... Zaskarż go pan do komisarza... A to łotry!“
Wygłaszając z niepospolitą potoczystością długi szereg podobnych sentencyj, nieznajomy wprowadził pana Pickwicka i orszak jego do pokoju, gdzie zwykle podróżni czekają na odejście dyliżansów.
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/14
Wygląd
Ta strona została skorygowana.