Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XII.

Jak na polski klimat koniec zimy nie był najgorszy. Przeważnie panowały lekkie przymrozki i dość często pokazywało się słońce. Bywało wietrzno, ale chlapaniny było niewiele.
Z tej pogody korzystał Twardowski, włócząc się z dubeltówką po polu i lesie. Strzelał niewiele, a wiele myślał.
Myślał przedewszystkiem o Culmerze. Nie miał żadnej wątpliwości co do ostatecznej odpowiedzi, jaką mu da po powrocie do Warszawy: ta mogła być tylko jedna. Tak, ale co dalej... Jak wykryć tajemnicę jego stosunków ze stryjem? Po otrzymaniu odpowiedzi ten łotr z nim zerwie, i wtedy już nic się z niego nie wyciągnie. Trudno, trzeba będzie szukać dróg innych.
Żałował, że żądał zwłoki, która przecie na nic przydać się nie mogła. Opanowany myślą wydobycia z Culmera prawdy, potraktował go nie tak, jak był powinien.
Twardowski był skrajnym indywidualistą, Korzystając z niezależności materjalnej, mając swobodę robienia, co mu się podobało, niezmuszony nigdy służyć, wybujał moralnie aż do granic, w których to staje się niebezpiecznem: wyrosła w nim wielka duma, która tylko dzięki niepospolitej jego inteligencji nie wyrodziła się ani w pychę, ani w próżność.
Tę dumę Culmer uraził i musi być za to ukarany.
Twardowski miał świadomość, że coraz bardziej zatraca zimny objektywizm, że zaczynają nim rządzić nieznane mu przedtem namiętności. Czuł niezaspokojone pragnienie walki, nietylko z łotrami, którzy krzywdzili stryja, nietylko z zuchwałym Żydem, który mu w jego przekonaniu ubliżył, ale z kimkolwiek i z czemkolwiek... choćby z żywiołem. Ludzie turowscy dziwowali się, widząc go pewnego dnia brnącego w długich butach i nieprzemakalnym płaszczu pod silny wiatr z deszczem: nie rozumieli, jak ktoś może bez potrzeby włóczyć się w taką pogodę po świecie. Nie wiedzieli, że ta właśnie pogoda była w owej chwili najlepszą kąpielą dla miotanej niepokojem jego duszy.
Nietylko Culmer był sprawcą tego niepokoju. Myśl Twardowskiego nawracała często do panny Czarnkowskiej. Po raz pierwszy jakaś kobieta zajęła tyle miejsca w jego wewnętrznem życiu. Nie unikał nigdy towarzystwa kobiet, mniej lub więcej podobały mu się, nawet pociągały go, ale nigdy tak dalece, żeby sobie powiedział: koniecznie ta, a nie inna. Filozoncznie stwierdzał, że w gruncie rzeczy niewielka jest między niemi różnica. Wobec Wandy zaczynał zatracać tę filozofję, coraz mniej był zdolny myśleć o niej objektywnie. Jakieś niewytłumaczone powinowactwo ciągnęło go do niej i wytwarzało poczucie, że dziewczyna jest ciągle od niego za daleko. Próbował to sobie tłumaczyć zaletami, których coraz więcej w niej odkrywał, ale temu tłumaczeniu sam niebardzo ufał. Zadawał sobie pytanie, czy bardzoby go do niej zraziło, gdyby odkrył w niej jaką wielką wadę, i odpowiadał sobie, że nie. Może dlatego, że uważał to za nieprawdopodobne... Doszedł do przekonania, że o tej dziewczynie nie umie myśleć logicznie, i przestał tego próbować.
Za nielogiczny też uważał swój stosunek do Kozienieckiego. Choć wiedział, że panna Czarnkowska eleganckiego profesora lekceważy, irytowała go jego ciągła obecność u boku dziewczyny.
— Chodzi za nią jak pudel — mruczał z gniewem.

69