Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ludzi obdarza go dużem zaufaniem i radzą się go nietylko w kwestjach prawnych. Ma reputację bardzo mądrego.
— Dlaczego stryj przeniósł się od niego do pana?
— Nie wiem. Akty otrzymałem nie od niego, ale od pana Twardowskiego, który sam je od Kulmera odebrał. Sam też siedział ze mną dobrych kilka godzin, sprawdzając, czy Kulmer wszystko w porządku oddał.
— Czy likwidacja interesów stryja zaczęła się już przy Kulmerze?
— Nie. Rozpoczął ją pan Twardowski wkrótce po przeniesieniu spraw do mnie. Zdaje się, że wtedy stosunki między nim a Kulmerem były całkiem zerwane. Gdy były jakie wątpliwości, zwracałem się na piśmie do Kulmera i na piśmie otrzymywałem odpowiedź.
Twardowski wrócił do domu, zadowolony z wyniku dochodzenia.
Culmer był adwokatem stryja, poczem “drogi przyjaciel Alfred” odebrał mu swe sprawy i zerwał z nim stosunki. Stało się to w krytycznym roku 1911, po którym stryj wycofał się z życia. Co się w owym roku stało?... Oto główne pytanie. Za wszelką cenę trzeba znaleźć na nie odpowiedź i sam Culmer musi do tego dopomóc. Dlatego trzeba udawać naiwnego, niepraktycznego filozofa, który się niczego nie domyśla. Trzeba przez jakiś czas jeszcze kłamać.
Twardowski, chociaż czystej krwi Polak, skutkiem swego niepolskiego wychowania i odcięcia od własnego społeczeństwa w okresie, kiedy charakter człowieka ostatecznie się formuje, nie podlegał nigdy wahaniom od chwili, gdy sobie jakiś cel wyraźnie postawił, i nie uznawał możliwości niepowodzenia. Wierzył, że gdy człowiek zrobi wszystko, co potrzeba, cel zawsze osiągnie. Wszystko inne wtedy schodziło na drugi plan, cała jego energja skupiała się na jednej sprawie, szedł przed siebie pewnym krokiem, dopóki u celu nie stanął. Nie było w nim nic z Hamleta.
Był to jego sposób używania życia: osiąganie celu było dla niego o wiele większą rozkoszą, niż doznawanie przyjemnych wrażeń. I rozkosz była tem większa, im cel był trudniejszy do osiągnięcia.
W danym wypadku nie zdawało mu się, żeby przedsięwzięcie było bardzo trudne. Bawiła go atoli jego niezwykłość. Podniecała go gra psychologiczna, rozpoczynająca się między nim a łotrem, który usiłuje zbliżyć się z nim dla jakiegoś ukrytego celu.
Nazajutrz poszedł do Culmera. Nie zastał go i tylko bilet zostawił.
Twarz służącego, który mu drzwi otwierał, wydała mu się znajomą. Wracając więc do domu, zastanawiał się nad tem, gdzie mógł tę twarz widzieć. Duża głowa, osadzona na małem ciele, rysy brzydkie, wstrętne, jakaś mieszanina rasowa, niby Żyd, a jednak niecałkiem Żyd. Wiek koło pięćdziesiątki. Z zachowania się raczej oficjalista, niż służący... Nareszcie przypomniał sobie. To tylko podobieństwo. Zupełnie takie samo wrażenie zrobił na nim służący jednego profesora paryskiego, również Żyda z pochodzenia, odgrywającego bardzo wpływową rolę w stosunkach francuskich, przyczem niepodobna było zrozumieć, skąd pochodzą jego wpływy.
— To widocznie jakaś osobna rasa służących u pewnego typu ludzi — rzekł ze śmiechem do siebie Twardowski, któremu jakaś odległa myśl przebiegła przez głowę.
Wieczorem zadzwonił Culmer.
Prosił go nazajutrz na śniadanie i przepraszał, że robi to tak bezceremonjalnie. Chciałby, żeby pan Twardowski traktował go jak starego znajomego, jak przyjaciela. Obaj są ludźmi pracy: najwygodniej, z najmniejszą

47