Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pana zaprosić w jej imieniu. Niech pan nie odmawia, bo ona mi nie daruje, jeżeli się bez pana pokażę.
— Ależ owszem — odrzekł śmiejąc się Twardowski. — Mojem właśnie pragnieniem jest poznać towarzystwo warszawskie.
Kozieniecki wyszedł ucieszony. Nazajutrz, w czwartek, wstąpił po Twardowskiego i pojechali razem do Czarnkowskich. W drodze zdążył mu opowiedzieć różne rzeczy o nich, między innemi, że panna Wanda jest córką tylko pana Czarnkowskiego, który się ożenił jako wdowiec, ojciec malutkiego dziecka. Pani Czarnkowska zastąpiła jego córce matkę.
Przybyli wcześnie — w salonie jeszcze nikogo nie było. Wyszła do nich pani Czarnkowska z panną. Pani daleka jeszcze od pięćdziesiątki, acz ze zmęczoną twarzą, zachowała spore resztki niewątpliwej piękności. Panna, bardzo urodziwa, ciemna blondynka z niebieskawo-szaremi oczyma, uderzyła go przedewszystkiem wyjątkowo piękną postawą. Nie mógł oderwać oczu od jej linij. Nie podobała mu się wszakże z zachowania. Widział w życiu wiele młodych panien, ale tylko w Ameryce spotykał dziewice, tak ostentacyjnie okazujące mężczyznom lekceważenie: podała mu rękę odniechcenia, stojąc do niego bokiem, Kozienieckiego zaś przywitała jak młodszego, i głupszego kolegę, choć przerastał ją wiekiem o jakie osiem lat i był niewątpliwie człowiekiem bardzo inteligentnym.
Pani Czarnkowska posadziła go naprzeciw siebie w rogu salonu, panna zaś zabrała Kozienieckiego do przeciwnego rogu, gdzie zaczęła z nim ożywioną rozmowę.
— To pan jest synowcem pana Alfreda Twardowskiego — rzekła pani Czarnkowska słabym, jakby złamanym głosem. — Nic nie wiedziałam, że umarł.
— Pani go znała?
— O tak, spotykaliśmy się czę sto; ale to było bardzo już dawno.
— Ja sam bardzo mało znałem swego stryja i cieszę się ogromnie, gdy spotykam osobę, od której mogę coś o nim słyszeć.
— To był człowiek niezwykłej wartości: bardzo inteligentny... Gdyby nie to straszne nieszczęście...
Twardowski czekał, co dalej usłyszy, ale ucięła i nic więcej nie mówiła.
— Jakie nieszczęście? — zapytał.
Po pewnem wahaniu odpowiedziała:
— Jego choroba...
— Choroba?... nie słyszałem... Na cóż on był chory?
Zmieszała się i zesztywniała.
— Ja się na tych chorobach nie znam. Lekarze mówili, że mu grozi paraliż postępowy, czy jakiś tam.
Twardowski osłupiał.
Goście tymczasem schodzili się, przeważnie młodzi — goście panny Wandy. Skorzystał z tego, że parę starszych pań usiadło koło pani domu, i przeniósł się do drugiej części salonu, żeby posłuchać ożywionej rozmowy, która się tam toczyła. W uszach mu brzęczały słowa: “paraliż postępowy”...
Zbliżył się do Kozienieckiego.
— Pana domu niema?
— Jeszcze nie wrócił z zagranicy.
W młodem towarzystwie mówiono o najnowszych utworach młodej literatury. Rej wodziła panna Czarnkowska, która wyrażała swoje dla nich

42