Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W czerwonym blasku, oświetlającym część parku, spostrzegli księdza, klęczącego z głową pochyloną ku ziemi. Modlił się.
Widocznie usłyszał ich kroki, bo wstał, nakrył głowę i ku nim się zbliżył.
— Bóg mu okaże miłosierdzie — rzekł. — To była dusza surowa, ale dobra. Zabił nikczemnika dla swego pana i dla niego sam straszną śmiercią zginął... Miał pan słuszność, panie Zbigniewie, że księga jeszcze nie zamknięta. Ale teraz?...
— Teraz tak, bo ten dom już nie istnieje. Śmierć domu zamknęła księgę zmarłych.
— Więc dla nich — rzekł ksiądz — już tylko mamy obowiązek modlitwy za wieczny ich dusz spokój. Trzeba myśleć o żywych i o obowiązkach swojego życia. Ono się teraz dla was zaczyna. Odjeżdżacie pewnie zaraz?... Bywajcie zdrowi. Ja tu jeszcze zostanę.
Podał rękę Wandzie i spłoszył się niesłychanie gdy ta rzuciła m u się na szyję i w twarz go pocałowała.
Twardowski uściskał się z nim gorąco.
— Odwiedzę was wkrótce — rzekł ksiądz — zdam relację z tego, co się stało. Dokąd jedziecie?
Twardowski spojrzał na żonę.
— Do Zbychowa, czy do waszego mieszkania w Warszawie? — zapytał.
— Do ciebie — odparła bez wahania.
— Ależ ja mieszkam po kawalersku.
— Tam, gdzie ty mieszkasz, i dla twej żony miejsce się znajdzie.
Ksiądz uśmiechnął się zadowolony.
Za odchodzącymi zrobił znak krzyża. Potem zawołał:
— A nie zapomnijcie zabrać Pioruna!

KONIEC.
219