Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zaczął szybko zdejmować z siebie kapę, stułę i komżę. Skinął na Twardowskiego.
— Zabierzecie mnie z sobą. Trzeba się śpieszyć do Turowa.
Wanda stała nieruchoma, patrząc w ziemię.
— Dom się pali — rzekł do niej Twardowski.
Spojrzała nań obojętnym tępym wzrokiem.
— Dom?... który dom?...
— Turowski.
Wskazał jej słup dymu nad lasem. Patrzyła, jakby nic nie rozumiejąc.
— Dom mego stryja.
Dopiero te słowa coś w niej poruszyły. Zaczęła mówić do siebie ledwie dosłyszalnym głosem.
— Dom niepokoju i rozpaczy... Dom nieszczęścia...
Wpatrywała się suchemi oczyma w ponury widok.
— Jedziemy zaraz — rzekł Twardowski.
Wziął ją pod rękę i razem z księdzem ruszyli ku wyjściu z cmentarza.
Cmentarz w jednej chwili opustoszał, na drodze widać było sznur ludzi, biegnących w kierunku Turowa.
W tej chwili stanął przed cmentarzem automobil, który zawiózłszy Grzegorza i towarzyszących mu ludzi, wracał teraz po państwo.
Gdy ruszyli, Twardowski zwrócił się do księdza:
— Grzegorz pojechał ratować skrzynkę z papierami. Czy ksiądz co wiedział o nich?
— Wiedziałem o ich istnieniu — odrzekł proboszcz. — Ale jedynie Grzegorz wiedział, gdzie są schowane. W pół roku po śmierci pana miał polecone przez niego wydobyć je z ukrycia i postąpić zgodnie z moją decyzją: albo oddać je panu, panie Zbigniewie, albo złożyć je w jednej z wielkich bibljotek prywatnych, której kustosz zobowiązał się był je ustrzec od niebezpiecznych oczu i rąk.
Słońce już zaszło i zmrok zapadał. Znalazłszy się za lasem, ujrzeli wspaniały w swej grozie — widok domu turowskiego na wzgórzu, całego w płomieniach.
Wanda, niema, patrzyła szeroko otwartemi oczyma na roztaczający się przed nią obraz.
Spojrzała na męża.
— Jaka to potężna rzecz ogień, gdy jest tak wielki! Nigdy nie widziałam pożaru.
Twardowski odczuł w tych słowach pierwszą u niej od wielu dni zdrową refleksję żywej istoty.
— Tak — odrzekł, biorąc ją za rękę — to piękne w swej grozie.... I to właściwe zakończenie wielkiej tragedji.
Chciała coś powiedzieć, ale automobil zatrzymał się przed wrotami turowskiego domu.
Otworzył im drzwiczki Antoni, który czekał z miną przerażoną i zrozpaczoną zarazem.
— Dom podpalony — mówił tonem winowajcy. — Podpalacz musiał się znajdować między ludźmi z zakładu pogrzebowego. Oni tu jeszcze zostali z godzinę po eksportacji, uprzątali swoje rzeczy, a potem odjechali ciężarówką do Warszawy. Pożar wybuchł zaraz po ich odjeździe.
Twardowski słuchał relacji i pewne rzeczy w myśli zestawiał. Mówił sobie, że porfesor Paloma Oldenhuis musiał przed wyjazdem zostawić komu

216