Strona:K. Wybranowski - Dziedzictwo.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i myślał tylko o tem, jak go rozproszyć. Przysunął się z fotelem do niej i, biorąc ją za rękę, rzekł:
— Nic mi już teraz nie grozi. Najgorszy mój wróg nie żyje. Pocóż więc się niepokoić?...
— Tak — odparła — jego się już nie boję... Ach, jak jabym chciała nikogo i niczego się nie bać, tylko...
— Tylko?...
— Ciebie.
— Myślałem, że żartujesz, gdyś mówiła, że mnie się boisz.
— Wtedy może trochę żartowałam, ale teraz nie. Nie martw się: mnie z tem dobrze. Życie jest takie straszne, że tylko z tobą mogę pójść przez nie... Boś ty mocny, bardzo mocny. Ale twoja moc budzi lęk we mnie...
Zdawało mu się, że rozumie stan jej duszy.
— Broniłaś mię dziś wobec proboszcza. Więc naprawdę uważasz, że miałem prawo zabić Culmera?
— Nie pytaj mnie o to. Ja nie chcę zastanawiać się, czyś miał prawo czy nie. Wszystko, co zrobisz, będzie dla mnie dobre, i zawsze cię bronić będę. Gdybyś nawet mnie co złego zrobił...
Pochylił się ku niej, objął ramieniem i zaczął całować jej czoło, oczy, usta...
— Ja... tobie... co złego?... Dziecko, dziecko, ty nie wiesz jeszcze, jak ja cię kocham... A ja już wiem, jak ty mnie kochasz: zrozumiałem, gdyś broniła mnie jako mordercę.
Tuliła się do niego, czuł drżenie całego jej ciała.
— A ksiądz Rybarzewski miał słuszność — szeptał jej do ucha.
Odsunęła się nagle i spojrzała mu w oczy.
— Miał słuszność — rzekł głośno. — Ja taksamo, jak on, myślę. Mógłbym zabić Culmera czy innego łotra w walce o swe życie lub w czyjejś obronie, ale tak na zimno, z rozmysłem...
— Więc?...
— Nic o tem zabójstwie nie wiem i nie domyślam się nawet, kto jest jego sprawcą.
Patrzyła nań szeroko otwartemi oczyma. Pierś jej się wzdęła i odetchnęła, jakby spadł z niej wielki ciężar. W oczach ukazały się łzy, padła bezwładnie w głąb fotela i zakryła sobie twarz dłońmi.
Twardowski usiadł na poręczy i pochylił się nad nią.
— Teraz już mnie się nie boisz, prawda?...
Podniosła ku niemu twarz, na której poprzez łzy ukazał się ledwie dostrzegalny uśmiech.
— Boję się — szepnęła — ale inaczej.
— A jednak — rzekł po chwili — jaki ja byłem szczęśliwy, słuchając twej obrony!... Ona cię więcej kosztowała, niż ci się zdawało. Starałaś się rozumować na moją korzyść, ale w głębi twej duszy cywilizowanych pokoleń. One są silniejsze od wszelkiego rozumowania... Tylko twoja miłość dla mnie mogła je przemóc. Tak, moje życie, umiesz kochać!
— A ty?...
Nic nie odpowiedział, tylko usta swoje do jej ust przycisnął...
— Ktoś tu jest w pokoju — wyszeptała Wanda i odsunęła się od niego.
W hallu nie było nikogo.
Dziewczyna rozglądała się zdziwiona i niespokojna.

191