Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sięgając do samego sklepienia, głucho uderzały o nie i ze straszną siłą rozbijały się na tysiące bryzgów i rozlewały się w całe potoki piany jak w wodospadzie Niagary. W której części groty mogła się ukryć panna Campbell? czy mogła się utrzymać wobec groźnego naporu bałwanów zalewających nawet cały wązki wyskok skały ogrodzonej siatką. Nikt nie chciał warzyć, żeby młoda dziewczyna tam była mimo to wołali, Heleno! Heleno!.
Imię to ginęło w łoskocie rozpasanego huraganu, nikt nie odpowiadał na to wołanie.
— Nie, nie, jej niema w grocie potwarzali znowu bracia, tracąc przytomność.
— Ona jest tam — mówił stanowczo Sinclair, ukazując przy tem ręką na szmatek materyi wyrzucony przez bałwany na stopnie bazaltowych schodów. — To wstążka miss Campbell, poznaję ją — wołał — rzucając się żeby ją podnieść. — Czyż można jeszcze wątpić, że ona tam jest? Zaraz się o tem dowiem! — mówił Oliver i, korzystając z chwilowego odpływu który odsłonił wyskok skały, chwycił się za żelazną baryerę i chciał wejść do groty, lecz w tymże momencie został odrzucony przez wodę w tył.
Miss Campbell jest tam, powtórzył, — ona żyje, bo gdyby była nieżywą, toby ją bałwany wyrzuciły tutaj jak ten szmatek materyi.
Trzeba jej iść na pomoc.
— Ja pójdę, mówił Patrydż.
— Nie, ja pójdę... odrzucił Olivier Sinclair a w głowie jego jak błyskawica mignęło silne postanowienie.