Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ści weszli do wnętrza po wyskoku ciągnącym się około jednej ze ścian; tam wyciągniętymi rzędami stały kolumny filigranowe, nie jednakowej wysokości a delikatne kontury ich kątów były jakby wyrzeźbione ręką artysty; różnorodność form tych kolumn zmuszała do pokłonu przed wielkim mistrzem — przyrodą. Promienie światła przeciskające się z zewnątrz, igrały wesoło w pryzmach kryształów i odbijały się w zwierciadle wód wewnątrz groty, określając zarysy podwodnych kamieni i ślizgając się swawolnie po liściach wodorostów, wysuwających swoje główki z wody; łamały się w miljony iskier o powierzchnię bazaltowych występów pokrywających nieregularnemi rzędami sklepienia tej groty, jakiej równej nie ma na świecie. We wnętrzu jej panowała majestatyczna cisza i tylko wiatr wiejący po niej wywoływał melancholijne dźwięki, niekiedy zabrzmiewały skały głośnym akordem a muzyka ta podobną była do głosów wielkiej harmoniki, co, być może, nadało tej grocie nazwę An-Na-Vive, co znaczy w języku celtyjskim — grota harmonii.
Najpiękniejszym wydawał się braciom Melwill środek groty, zkąd otwierał się widok na obszar morza, gdzie horyzont zlewał się z wodą; z tego miejsca widać było wyspę Jonę z jej białemi zwaliskami klasztoru. To wszystko tworzyło razem zachwycający obraz.
— To istny zamek zaczarowany — zawołała miss Campbell w uniesieniu i któraż natura prozaiczna ośmieli się zaprzeczyć, że Bóg nie stworzył go dla ondyn i sylfid? Czyż to nie ta muzyka którą Wawerley słyszał tylko we śnie? Czyż to nie głos Selmy, i czyż nie