Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak, Penkroffie — odrzekł Cyrus. — Powodem naszego oddalenia byłoby to jedynie, że tu jesteśmy zdala od wszystkiego, co najdroższe na świecie, od rodziny, przyjaciół i ojczystej ziemi.
Wskutek powyższej rozmowy zaniechano jak na teraz zamiaru zbudowania statku, zdatnego do dalszej podróży, i zajęto się przygotowaniem potrzebnych zapasów na zimę. Prócz tego postanowiono jeszcze opłynąć dokoła wyspę, dla dokładniejszego zbadania jej zachodniego i północnego wybrzeża, od ujścia rzeki Spadku do przylądka Szczęki, oraz wpadającej w nią wąskiej zatoki.
Czas był zmienny, lecz barometr nie wskazywał nagłych zmian, można było zatem bez niebezpieczeństwa puścić się w podróż nadbrzeżną. Zaopatrzono więc statek w żywność na kilka dni i 16 kwietnia rano koloniści wraz z Topem puścili się w drogę. Ayrton przeniósł się natenczas do Granitowego pałacu, a dla rozrywki pozostawiono mu Jowa.
Wiatr dość silny wiał z południo-wschodu i Bonawentura musiał lawirować, opuszczając swoje stanowisko w porcie Balonu, aby się udać do przylądka Gadu. Na dziewięćdziesiąt mil obwodu wyspy, dwadzieścia przypadało na wybrzeże południowe, począwszy od portu aż do przylądka; trzeba było te dwadzieścia mil płynąć, o ile możności, najbliżej brzegów, gdyż wiatr wiał przeciw statkowi.
Podróż do przylądka trwała dzień cały, gdyż statek, wyszedłszy z portu, mógł korzystać tylko przez dwie godziny z odpływu morza, a z przypływem musiał walczyć przez sześć godzin. Było już zupełnie ciemno, gdy opłynęli przylądek.
Cyrus Smith kazał zarzucić kotwicę o kilkaset sążni od lądu, aby w dzień przyjrzeć się lepiej tej części wybrzeża. Ponieważ głównym celem wyprawy było staranne zwiedzenie brzegów wyspy, postanowiono i nadal zatrzymać się na noc, choćby wiatr pomyślny zachęcał do podróży.
Nazajutrz Penkroff już o świcie rozwinął żagle, i Bonawentura zaczął posuwać się wzdłuż zachodniego wybrzeża. Koloniści znali już tę część wyspy, pokrytą pysznemi drzewami, gdyż przebiegli ją dawniej, a jednak przyglądali się z zachwytem, podziwiając jej piękność. Płynęli o ile można było najbliżej ziemi, aby żaden szczegół nie uszedł ich uwagi. Kilka razy nawet zarzucali kotwicę. Gedeon Spillet ustawiał przyrząd fotograficzny i zdejmował najbardziej malownicze widoki.
Około południa znajdowali się już przy ujściu rzeki Spadku. Tu jeszcze rosły drzewa, lecz rzadko rozsiane, a o trzy mile dalej widać było tylko odosobnione kępy, tulące się do wzgórz, podpierających od zachodu górę Franklina, której grzbiet nagi spuszczał się stopniowo aż do brzegów morza.
Jakaż rażąca zachodziła różnica między południowem i pół-