Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

smutku? Czy rzeczywiście odradzał się fizycznie i moralnie, czy też oswajał się tylko z ludźmi? Były to pytania, które Cyrus pragnął rozwijać najśpieszniej, nie chciał jednak zbyt nagle wystawiać chorego na próbę, bo w nieznajomym widział tylko chorego. Towarzysze inżyniera wzięli szczery udział w tem dziele miłosierdzia i wkrótce wszyscy, z wyjątkiem Penkroffa, zaczęli podzielać jego nadzieje.
Inżynier wywierał widocznie duży wpływ na nieznajomego i potrafił w nim wzbudzić rodzaj przywiązania. Postanowił więc wypróbować to przywiązanie, przenosząc go w inne miejsce, ukazując mu to morze, na którem dawniej oczy jego tak długo się zatrzymywały, i lasy, przypominając mu ten, w którym przeżył lat tyle.
— Czy tylko nie zechce uciec, skoro poczuje się wolnym — rzekł Spilett.
— Przekonamy się o tem — odpowiedział inżynier.
— Ho! ho! — zawołał Penkroff — jak tylko będzie mógł, ucieknie tak prędko, że go dogonić nie zdołamy!
— Nie sądzę — odpowiedział inżynier.
— Spróbujmy — rzekł Gedeon.
Cyrus Smith i Penkroff zbliżyli się do nieznajomego, który, leżąc przy oknie, wpatrywał się w pogodne niebo.
— Chodź ze mną, mój przyjacielu — rzekł do niego inżynier.
Nieznajomy wstał natychmiast, zwrócił oczy na Cyrusa i poszedł za nim. Gdy spuścili się nadół, koloniści odstąpili trochę od niego, aby czuł się zupełnie swobodnym. Postąpił wtenczas kilka kroków ku morzu, oczy jego ożywiły się, lecz, nie myśląc o ucieczce, patrzył z widoczną przyjemnością na fale, rozbijające się o brzegi wyspy.
— Widok morza nie budzi w nim chęci do ucieczki — rzekł Gedeon. — Zobaczymy, co będzie dalej.
— Tak — rzekł Cyrus — zaprowadźmy go teraz na płaszczyznę, ażeby las zobaczył. Tam dopiero dowiemy się czegoś stanowczego.
— Zresztą nie będzie mógł uciec — rzekł Nab — bo mosty są pozwodzone.
— A cóż dla niego znaczy taki wąski strumień — odezwał się Penkroff. — Zaręczam, że go przeszkoczy, nie zamoczywszy nogi.
— Zobaczymy — odpowiedział inżynier, nie spuszczając oczu z nieznajomego.
Gdy doszli do miejsca, w którem las się zaczynał, nieznajomy z upojeniem chwytał w piersi przesiąkłe wonią drzew powietrze i zapuścił wzrok w gęstwinę. Koloniści stanęli tuż za nim, aby go przytrzymać, gdyby okazał chęć do ucieczki. Rzeczywiście była chwila,