Z łatwością dostali się na wierzchołek i, obejrzawszy się dokoła, przekonali się, że wysepka ma kształt wydłużonego owalu, że nigdzie nawet przez lunetę nie można było dostrzec nic, prócz morza.
Wysepka, całkiem pokryta lasem, nie odznaczała się taką rozmaitością widoków, jak wyspa Lincolna, wszędzie tylko jednostajna zieloność, ponad którą unosiły się szczyty kilku niezbyt wysokich wzgórz. Strumień, płynący przez obszerną łąkę, przerzynał wpoprzek wysepkę i wpadał do morza na zachodzie.
— Mała to wysepka — rzekł Harbert — nie ma więcej jak sześć mil angielskich obwodu.
— Tak — odpowiedział Penkroff — byłaby dla nas zbyt ciasna.
— A co więcej — dodał reporter, wydaje się całkiem niezamieszkana.
— Rzeczywiście — odpowiedział Harbert. — Zejdźmy jednak i szukajmy.
Wrócili na to miejsce, gdzie Bonawentura stał na kotwicy, chcieli bowiem zwiedzić dokładnie brzegi wyspy, zanim zapuszczą się w głąb. Idąc ku południowi, płoszyli stada wodnych ptaków i fok, które, spostrzegając ich zdaleka, rzucały się w morze.
— Jest to najlepszy dowód, że te zwierzęta nie po raz pierwszy widzą człowieka: budzi w nich obawę, a więc go znają.
W ciągu czterech godzin obeszli wyspę dokoła i wszędzie spotykali na wybrzeżu piasek i skały, a poza niemi w głąb wyspy ciągnął się las gęsty. Nic nie świadczyło o bytności człowieka, i trzeba było wnosić, że wyspa Tabor nie była nigdy, a przynajmniej teraz zamieszkała. Któż mógł wiedzieć zresztą, czy dokument nie był pisany kilka miesięcy, nawet kilka lat temu. W takim razie ten, który go pisał, mógł już odpłynąć na jakim okręcie lub umrzeć z głodu i z nędzy.
Nasi podróżni czynili te przypuszczenia na pokładzie statku, gdzie pośpiesznie zjedli obiad. Następnie wyszli na ląd i rozpoczęli znów poszukiwania w lesie. Za ich zbliżeniem pierzchało na wszystkie strony mnóstwo zwierząt, w których poznawali głównie, a nawet prawie wyłącznie, kozy i świnie, należące do gatunków europejskich; to naprowadziło ich na myśl, że okręt musiał zabłąkać się tu niegdyś i pozostawił je na wyspie, gdzie szybko się rozmnożyły. Harbert postanowił schwytać żywcem przynajmniej po jednej parze i przewieźć na wyspę Lincolna.
Pewniejszym jednak dowodem, że ludzie przebywali już na tej wyspie, były ścieżki, utorowane w lesie i pnie drzew, pościnanych siekierą. Pnie te jednak dziś gnijące, musiały już tam leżeć od lat wielu; ślady od uderzeń siekiery już porosły mchem, a na ścieżkach rosła bujna trawa.
Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/193
Wygląd
Ta strona została przepisana.