Strona:Juljusz Verne-Wyspa tajemnicza.djvu/054

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ujrzał swoich towarzyszów, zgromadzonych około siebie; uśmiechnął się tedy do nich i znów zapytał:
— Wyspa czy ląd?
Wyraźnie myśl ta owładnęła całą jego istotą.
— Masz tobie! — zawołał wesoło Penkroff. — Alboż my możemy wiedzieć? Dowiemy się, gdy pan zostaniesz naszym sternikiem.
— Zdaje mi się, że mogę już spróbować sił swoich — rzekł i bez wielkiego trudu wstał.
— Wyśmienicie! — zawołał marynarz.
— Głód był główną przyczyną mego osłabienia, dajcie mi się czem posilić, a przyjdę do siebie. — Wszak macie ogień?
Wszyscy milczeli. Po kilku dopiero chwilach Penkroff odpowiedział:
— Niestety! panie inżynierze, nie mamy ognia; czyli raczej mieliśmy, lecz już go niema.
I opowiedział wczorajsze wydarzenie. Zabawił bardzo inżyniera opowieścią o owej jednej, jedynej zapałce i o wczorajszych pokuszeniach wzniecenia ognia sposobem, praktykowanym u dzikich ludów.
— Pomyślimy o tem — odrzekł inżynier — a jeżeli nie wyszukamy czegoś, coby nam zastąpiło hubkę...
— Więc co? — zapytał marynarz.
— Więc narobimy sobie zapałek.
— Chemicznych?
— Tak, chemicznych!
— I tak sobie wywiniemy je jak z płatka! — zawołał reporter, uderzając marynarza po ramieniu.
Penkroff sądził, że chyba nie przyjdzie to tak łatwo, lecz nic nie odpowiedział.
Działo się to dnia 28 marca. Jasne słońce weszło ponad widnokręgiem morza, roztaczając złote blaski na ściany otaczających skał. Rozbitki wyszli z Kominów.
Inżynier usiadł na skale i powiódł wzrokiem dokoła. Harbert podał mu parę garści czarnych ślimaków morskich, zdatnych do jedzenia, i trochę saragasów, mówiąc:
— Oto wszystko, czem panu służyć możemy.
— Dziękuję ci, młodzieńcze, to dostateczne — przynajmniej na dziś rano.
I spożył z apetytem ten skromny posiłek, poczem napił się świeżej wody, której Nab zaczerpnął z rzeki dużą muszlą. Po śniadaniu rzekł do towarzyszów:
— Więc tedy, moi kochani, nie wiecie dotąd, czy los rzucił was na ląd, czy na wyspę?