Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/402

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przyniesiono ciało na marach, ubrane w świetną odzież i owinięte pyszną opończą z phormium. Głowa ozdobiona była piórami i wieńcami z zielonych liści. Twarz, piersi i ramiona, natarte oliwą, nie okazywały, rozkładu.
Krewni i przyjaciele zbliżyli się do mar i nagle, jakby za uderzeniem pałeczki dyrektora orkiestry na znak rozpoczęcia żałobnego hymnu, rozległy się w powietrzu płacz, jęki i łkania. Najbliżsi sercu nieboszczyka bili się po głowach, krewni ranili twarz paznokciami i więcej wylewali krwi niż łez. Nieszczęśliwe żony spełniały sumiennie ten dziki obowiązek. Wszystko to było za mało dla uspokojenia duszy nieboszczyka, której gniew mógł spaść na wszystkich, co go przeżyli w pokoleniu, i jego wojownicy, nie mogąc powrócić mu życia, chcieli, aby nie żałował na tamtym świecie rozkoszy pobytu na ziemi. To też żona Kara-Tety powinna była zstąpić z mężem do grobu. Nieszczęśliwa nie chciałaby nawet żyć bez niego. Obyczaj zgadzał się zatem z pojęciem obowiązku i przykładów podobnego poświęcenia nie brak wcale w historji Zelandczyków.
Ukazała się żona, młoda jeszcze; rozpuszczone i potargane włosy spadały jej na ramiona. Jej płacz i łkanie wznosiły się do nieba. Słowa niedokończone wyrażały żal, urywki frazesów, któremi ogłaszała cnoty zmarłego, przerywane były jękami; a gdy rozpacz doszła do najwyższego stopnia, wdowa padła u stóp noszów, tłukąc głową o ziemię.
Wtenczas zbliżył się do niej Kai-Kumu. Nieszczęśliwa ofiara powstała; ale gwałtowne uderzenie potężną maczugą, zwaną „mere”, którą wywijał naczelnik, powaliło ją o ziemię. Runęła zdruzgotana.
W tej chwili rozległ się przeraźliwy krzyk. Sto ramion wzniesionych groziło więźniom, ale nikt się nie poruszył, bo obrzęd pogrzebowy nie był jeszcze skończony.
Małżonka Kara-Tetego połączyła się z nim w grobie. Oba ciała leżały obok siebie; ale na życie wieczne za mało było nieboszczykowi wiernej towarzyszki. Któżby im posługiwał w Nui-Atona, jeżeliby ich niewolnicy nie poszli z nimi na tamten świat.
Przyprowadzono sześciu nieszczęśliwych i stawiono ich przed ciałem dawnych ich panów. Byli to ludzie, których nielitościwe losy wojny zamieniły w niewolników. Za życia dowódcy znosili najciższe obejście i tysiące ograniczeń. Licho żywieni, używani byli bezustannie do pracy, jak bydlęta; teraz, stosownie do zwyczajów religijnych Zelandczyków, mieli znów iść na wieczne czasy, wieść życie poddańcze.
Nieszczęśliwi ci zdawali się zgadzać z przeznaczeniem, nie dziwiło ich to, co oddawna przewidzieli. Ręce ich, wolne od więzów, dowodziły, że przyjmą śmierć bez oporu.
Zresztą śmierć to była nagła i oszczędzała im długich cierpień. Długie męczarnie przeznaczono sprawcom zabójstwa, stojącym o