Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/395

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kai-Kumu, lękając się, aby fanatycy nie wzięli nad nim góry, kazał odprowadzić jeńców do poświęconego miejsca w drugim końcu twierdzy, na urwistej płaszczyźnie. Stojący tam szałas przytykał do skały, wznoszącej się o sto stóp wyżej i kończącej tę stronę twierdzy prostopadłą spadzistością nazewnątrz. Wtem „Ware-Atona”, to jest świątyni, kapłani, zwani „ariki”, nauczali Zelandczyków o jednym Bogu w trzech osobach, ojcu, synie i ptaku czyli duchu. Szałas obszerny, dobrze zamknięty, zawierał wyborową świętą żywność, którą ustami kapłanów zjadał Maui Ranga Rangui.
W tem to miejscu, chwilowo zabezpieczeni od wściekłości krajowców, spoczęli więźniowie na rogożach z phormium. Lady Helena, wycieńczona na siłach, złamana cierpieniem moralnem, rzuciła się w objęcia męża.
Glenarvan, przyciskając ją do piersi, powtarzał:
— Odwagi, kochana Heleno, Bóg nas nie opuści.
Zaledwie ich zamknięto, Robert wspiął się na ramiona Wilsona i wsunął głowę w przedział między ścianą i dachem, pod którym wisiały amulety, nawleczone na sznurki, a stąd mógł objąć okiem cały obszar twierdzy aż do szałasu Kai-Kumu.
— Stoją wszyscy około dowódcy — mówił cichym głosem... — poruszają rękami... wrzeszczą... Kai-Kumu chce mówić.
Na chwilę chłopiec zamilkł, potem znów opowiadał:
— Kai-Kumu przemawia... Dzicy zdają się uspokajać... słuchają, co mówi...
— Widocznie — odezwał się major — wódz ma jakiś osobisty interes, broniąc nas; chce widać zamienić nas na dowódców swego pokolenia! Lecz czy oni przystaną?
— Przystaną, bo go słuchają... — rzekł Robert. — Rozchodzą się... Jedni wchodzą do szałasów... Inni opuszczają twierdzę...
— Doprawdy? — zawołał major.
— Doprawdy, panie Mac Nabbs — odpowiedział Robert. — Kai-Kumu pozostał tylko z tymi, którzy byli w jego łodzi... Ach, jeden z nich idzie ku naszemu szałasowi!..
— Zejdź, Robercie — rozkazał Glenarvan.
W tej chwili Helena podniosła się z siedzenia i schwyciła męża za rękę.
— Edwardzie — mówiła stanowczym tonem — ani Marja Grant, ani ja nie powinnyśmy się dostać żywe w ręce tych dzikich!...
Wymówiwszy to, podała Glenarvanowi rewolwer nabity.
— Broń! — zawołał lord i rozjaśniły mu się oczy.
— Maorysowie nie rewidują swoich więźniów! Ale ta broń nie dla nich, tylko dla nas, Edwardzie.
— Schowaj ten rewolwer — zawołał prędko major — jeszcze nic czas...