Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

2500 stóp wysokości. Góra ta posiadała kształt dziwny: jakby skrzywiony profil małpiej twarzy, osadzony na wygiętej szyi. Była to Pirongia, góra leżąca na samym trzydziestym ósmym równoleżniku, jak wskazywała mapa.
O wpół do pierwszej Paganel zauważył, że wszystkie skały skryły się już pod wodę.
— Wyjąwszy jednej — rzekła lady Helena.
— Której, pani? — zapytał Paganel.
— Oto tej — odparła lady Helena, wskazując punkt czarny w odległości mniej więcej mili.
— To prawda! — rzekł Paganel. — Uważajmyż dobrze, gdzie ona leży, żeby o nią nie uderzyć, gdy się schowa pod wodę.
— Leży zupełnie nawprost północnego krańca góry; Wilsonie, uważaj, aby ją ominąć.
— Dobrze, kapitanie — odparł Wilson, napierając na drygawkę z całych sił.
W pół godziny upłynęli jeszcze z pół mili; ale dziwna rzecz, punkt czarny ciągle wystawał nad wodą.
John zaczął mu się bacznie przyglądać, ażeby zaś lepiej widzieć, wziął perspektywę od Paganela.
— To nie jest skała — rzekł, przypatrzywszy się dobrze — to coś pływającego; wznosi się i opada z falą.
— Może kawał masztowizny z Macquarie — odgadywała lady Helena.
— Nie — rzekł Glenarvan — żadna część okrętu nie mogłaby popłynąć tak daleko.
— Poczekajcie! — zawołał John. — Już wiem! To czółno.
— Czółno brygu! — rzekł Glenarvan.
— Tak milordzie, czółno brygu, do góry dnem wywrócone!
— Nieszczęśliwi — krzyknęła lady Helena — zginęli!
— Tak, pani — rzekł John — i musieli zginąć, bo pomiędzy temi skałami, na morzu wzburzonem i w noc ciemną, narażali się na śmierć niezawodną.
— Niech się Bóg zlituje nad nimi! — szepnęła Marja Grant.
Wszyscy milczeli chwil kilka. Patrzyli na ten słaby statek, do którego się zbliżali. Przewrócił się widocznie o cztery mile od brzegu i zapewne nikt z tych, którzy na nim byli, nic ocalał.
— Ale to czółno może się nam przydać — rzekł Glenarvan.
— Zapewne — odparł John. — Wilsonie, skieruj tratwę ku niemu.
Zmieniono kierunek, ale wiatr przycichał i zaledwie około godziny drugiej zbliżono się do łodzi. Mulrady, stojąc na przodzie tratwy, nie dopuścił uderzenia jej o czółno, do którego bokiem dotarła.
— Czy jest co w niem? — pytał John Mangles.
— Nic niema, a burty są strzaskane — rzekł Mulrady.