Strona:Juljusz Verne-Dzieci kapitana Granta.djvu/349

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie dalej! Wyraźnie jest tam ziemia.
John przechylił się przez burtę, popatrzył na ciemne bałwany i zawołał:
— Sonduj, Wilson, sonduj!
Stojący na dziobie właściciel statku zdawał się niedomyślać nawet stanu rzeczy. Wilson porwał sondę, poskoczył z nią w stronę przedniego masztu i zapuścił ją w wodę. Przy trzecim węźle ołów zatrzymał się na dnie morskiem.
— Trzy sążnie! — krzyknął Wilson.
— Kapitanie — zawołał John, biegnąc ku Willowi — jesteśmy przy skałach podwodnych.
Może i nie widział, jak Will wzruszył na to ramionami. Bądź co bądź poskoczył do steru i zwrócił go wpoprzek, podczas gdy Wilson, cisnąwszy sondę, jął naprowadzać żagiel tak zwany „bocianiego gniazda”, żeby zmusić statek do zawrócęnia.
— W bok wiatru, na pełne morze! — wołał John, usiłując ze swej strony rudlem odeprzeć statek od skał.
W tej chwili Will Halley zrozumiał nakoniec niebezpieczeństwo, ale stracił głowę. Jego majtkowie, napół tylko roztrzeźwieni, nie mogli zrozumieć rozkazów; wreszcie wyrazy jego nie trzymały się jedne drugich — a sprzeczność rozkazów świadczyła, że ogłupiałemu pijakowi brakło zimnej krwi. Zdziwił się, że ziemia tak blisko, gdy tymczasem sądził, że jeszcze do niej bardzo daleko. Był to rutynista i nic wiecej; to też nie umiał sobie radzić, gdy go fala spędziła z drogi, którą zazwyczaj przebywał.
Nagłe manewry Johna oddaliły statek od skał podwodnych; ale Mangles nie znał położenia — a być mogło, że jest otoczony wieńcem skał. Niech się statek zanurzy przodem lub tyłem, a może dostać do gruntu. Istotnie dał się słyszeć łoskot z prawej strony dzioba i znów trzeba było zażyć wiatru, żeby się od tego miejsca oddalić. John jął się znów steru i pokierował przód statku inaczej, ale spostrzeżono, że i tu są skały; należało ponownie oddalić się od nich. Trudna to była sprawa ze statkiem źle zbudowanym w chwili, gdy jego żagle były spuszczone. Ale trzeba było próbować. Nowy obrót statku znów powiódł go ku skałom i wkrótce zobaczono pieniące się wały morskie.
Była to chwila niewypowiedzianego niepokoju. Na falach połyskiwała piana. Możnaby powiedzieć, że wystąpiło na nich nagle zjawisko fosforescencji. Morze ryczało, jakby obdarzone głosem, który w starożytności mitologja pogańska przypisywała jego skałom, branym za istoty żywe. Wilson i Mulrady, nachyleni nad kołem sterowem, napierali na nie całą siłą. Niemniej spód statku otarł się o dno morskie.
I w tej chwili dało się czuć uderzenie — statek wpadł między skały, ogromny bałwan podbił go od spodu, popchnął jeszcze dalej,